Każda z czterech największych partii ma od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy szarych członków. Każda też umieściła na różnych szczeblach samorządu terytorialnego tysiące radnych, setki wójtów i burmistrzów, i jeszcze po paru czy parunastu prezydentów miast. Do tego dodajmy posłów, senatorów, europosłów i urzędników różnego szczebla. Wszyscy oni zawdzięczają szyldowi partyjnemu swój fotel - i policzmy - jeśli każdy z nich dałby jedną dwudziestą własnej pensji, to nawet najsłabsze liczebnie SLD gromadziłoby miesięcznie między pół miliona a milion złotych. Czyli rocznie - solidnych kilka milionów. Jeśli dołożymy do tego świadomość, że partyjne lokale, z reguły umieszczone są w biurach poselskich, a osoby zatrudnione przez partię - dostają pensję pracowników tychże biur, to nikt mi nie wmówi, że bez subwencji partie powymierają jak dinozaury. Jeśli ustalilibyśmy w dodatku sensowny limit wydatków na kampanie wyborcze - i do wysokości tego limitu sponsorowalibyśmy je - to uważam, że mielibyśmy rozsądny kompromis między zwolennikami i przeciwnikami budżetowego finansowania naszych politycznych decydentów. Przeciwko budżetowej daninie partyjnej wypowiedziano już mnóstwo argumentów. Że niesprawiedliwa, niesolidarna i niemoralna... Gdybyż to jeszcze nasze partie robiły z nią coś rozsądnego. Budowały think-tanki czy fundacje. Inwestowały w rozwój myśli politycznej czy inicjatyw lokalnych. A gdzież tam... Wydajemy nasze pieniądze, by partie mogły nas za nie między-wyborczo poagitować, a to, co oszczędzą - odłożyć na najdroższą - kampanię prezydencką. Subwencje doskonale pełnią też rolę Cerbera, który strzeże krainy polityki przed dostępem niepowołanych. Politycy dają sobie samym pieniądze, by nikt inny nie robił im konkurencji. Skutecznie. No wspaniała sprawa... Dla polityków oczywiście. To, co obserwujemy po obu stronach debaty subwencyjnej, to festiwal hipokryzji. Obrońcy partyjnego życia sytego i pozbawionego materialnych trosk przekonują, że im mniej subwencji - tym więcej korupcji. Ja nie dość, że niewiele widzę na to dowodów, to - stosując podobną argumentację - mógłbym zacząć przekonywać do idei rozdawania ludziom pieniędzy na rogach ulic. Wtedy też zapewne mielibyśmy mniej kradzieży, włamań, że o ludzkich dramatach nie wspomnę. Ale jakoś - o dziwo - nikt tego nie robi... Ci z kolei, którzy mienią się zwolennikami rewolucji w systemie finansowania partii - mając realną szansę dokonania tejże rewolucji i wywrócenia systemu do góry nogami (a wszystko dzięki okazjonalnemu sojuszowi Platformy z PJN) zatrzymali się w połowie drogi i miast ściąć subwencje równo z ziemią (albo ograniczyć je o 90 czy 95 proc.) zrobili cięcie w połowie, utrzymując system, pozbawiając partie jedynie 1/2 wpływów. Trudno piać z zachwytu, pamiętając, że Platforma od dziesięciu lat powtarza, że o mało czym marzy tak jak o braku finansowania partii z budżetu. Realizacja marzeń była tak blisko. I najwyraźniej okazało się, że jest coś ważniejszego od marzeń. To "coś" to 20 milionów. I to corocznie. Konrad Piasecki