Otóż napisał Konrad Piasecki, że Kukliński nie był zdrajcą, bo jeżeli był, "to był nim także i Romuald Traugutt, który złamał przysięgę daną carowi Rosji. Był Jerzy Waszyngton, który nie dotrzymał przysiąg składanych brytyjskiemu królowi. No i oczywiście Claus von Stauffenberg, który próbował zabić tego, któremu obiecywał dozgonną wierność". Ejże, Konradzie, czy na pewno zastanowiłeś się, stawiając takie porównania? Do Traugutta? Już z formalnego punktu widzenia jest to porównanie nieszczęśliwe, gdyż przejmując funkcję dyktatora Powstania Styczniowego, Traugutt nie służył już carowi. Służbę w wojsku rosyjskim rozpoczął w roku 1845, a skończył w roku 1862, w stopniu podpułkownika. Zachował prawo do noszenia munduru, i pensję w wysokości 230 srebrnych rubli rocznie. Zostając dowódcą powstania był więc byłym wojskowym. Problem złamania przysięgi go nie dotyczył. Ale nawet gdyby tę przysięgę złamał - to byłby to nic nie znaczący epizod. Bo stawał na czele zbuntowano narodu. Tak jak Jerzy Waszyngton. Czy tak jak Robespierre. Czy Tadeusz Kościuszko. Chyba widzisz, że stawianie obok nich Kuklińskiego jest niestosowne... Stauffenberg? On z kolei był spiskowcem i zamachowcem. Takich było wielu. Takimi chcieli być podchorążowie z nocy listopadowej, ale nie potrafili znaleźć księcia Konstantego. Charlotte Corday z kolei zasztyletowała Marata. Żyrondystka, która przysięgała Republice. Zamachowcem był także Józef Piłsudski, obalając legalny rząd i legalnego prezydenta w roku 1926. Zamachy stanu, kończące się śmiercią urzędujących prezydentów dyktatorów, to wciąż norma w wielu krajach afrykańskich. Ale to też nie jest przypadek Kuklińskiego. Choć akurat możliwości przeprowadzenia takiego zamachu miał. Dlaczego nie skorzystał z okazji? Ano dlatego, że nie był ani zamachowcem, ani spiskowcem, ani buntownikiem, tylko był po prostu szpiegiem. A szpieg to inna rasa. Owszem, dla dyktatora to żadna różnica, kto z jakich pobudek mu szkodzi. I dla buntownika, i dla szpiega ma kulę w łeb. Ale my jesteśmy wolnymi ludźmi, nie musimy myśleć jak dyktatorzy, ich logiką, prawda? My widzimy tę różnicę. Traugutt, Waszyngton czy Stauffenberg buntowali się przeciwko złej władzy, spiskowali przeciwko niej, ale nie służyli obcym. Mieli swoją podmiotowość. Kukliński nie był podmiotem, był przedmiotem. Był narzędziem CIA, wypełniał jej polecenia, w zębach przynosił jej różne kwity. I to CIA była ich dysponentem, ona decydowała o ich losie. Podobnie zresztą jak i o jego losie, bo gdy nastała ta chwila, to go ewakuowała. Tak jak Rosjanie ewakuowali Kima Philby’ego. Który też nie szpiegował (podobno) dla pieniędzy, tylko dla wielkiej idei i dla światowej równowagi. Więc ma swój pomnik w Moskwie, ale w Londynie na pewno się go nie doczeka. Jeżeli jesteśmy już przy porównaniach - na pewno stosowne jest postawić Kuklińskiego obok pułkownika Józefa Światło, byłego szefa X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który uciekł na Zachód. I tam, przygarnięty przez CIA, pomagał Amerykanom w rozszyfrowywaniu tajemnic stalinowskiej dyktatury. Ba, występował w Radiu Wolna Europa demaskując rządzących i na pewno osłabiając ustrój. Obaj pułkownicy zdradzali: Światło zdradził wszystko, co wiedział - hurtem, Kukliński - zdradzał na raty. Obaj wylądowali w USA. Jeden miot. Więc dlaczego o jednym głośno, a o drugim cisza? Czytam o Kuklińskim, że owszem, był w PPR, był w aparacie ucisku, ale w pewnym momencie przejrzał na oczy i postanowił z reżimem walczyć. Mój Boże, nie on jeden. Połowa demokratycznej opozycji to ludzie, którzy w którymś momencie swego życia doznali heglowskiego ukąszenia, a potem zmienili zdanie. Ale nie zauważyłem, by z tego powodu oferowali swe usługi obcym wywiadom. Oni byli buntownikami, buntowali się przeciwko władzy, ale nie byli zdrajcami. Bo bunt i zdrada to dwie różne sprawy. Opozycja demokratyczna była antyrosyjska i proamerykańska. To oczywiste. Na wiecach pozdrawiała amerykańskich prezydentów i nawoływała do nieposłuszeństwa wobec Kremla. Ale sympatia wobec Ameryki nie oznaczała służby dla amerykańskiego wywiadu. Ludzie opozycji demokratycznej - wielu z nich przecież latami gniło w więzieniach - wiedzieli, że jest nieprzekraczalna granica, która oddzielała ich działalność na rzecz demokracji i niepodległości od pracy dla obcego wywiadu. Wiedzieli, gdzie jest granica lojalności wobec własnego państwa - tak przecież ułomnego - a zaczyna się lojalność wobec państwa obcego. Historia Polski zna też wielu funkcjonariuszy, działaczy, którzy w pewnym momencie powiedzieli "stop". Ale to "stop" nie oznaczało, że się jest gotowym do zdrady. Ci ludzie odchodzili ze stanowisk, na boczny tor, czasami angażowali się w działania opozycyjne. Adam Hodysz, funkcjonariusz SB, zaangażował się w pomaganie "Solidarności". Pomagał swoim, nie obcym. Dla Kuklińskiego "Solidarność" była obcym ciałem. Mówił to zresztą w wywiadzie dla "Kultury" w 1987 roku. Że: "jeśli w jego ostrzeżenie Solidarność by uwierzyła, wówczas niemal na pewno doszłoby do natychmiastowego ogłoszenia strajku generalnego, a w konsekwencji do zorganizowanego oporu w setkach fabryk, zakładów pracy i uczelni. Do zdławienia oporu ludności sił polskich mogłoby być za mało i na pewno do akcji wkroczyłyby również pozostające w strategicznych rezerwach dywizje radzieckie, a nawet czeskie i niemieckie. A w wypadku wprowadzenia do działań sił radzieckich nastąpiłaby nie tylko rzeź, ale z całą pewnością także deportacja taka sama, jaka miała miejsce po stłumieniu powstania węgierskiego w 1956 roku". Potwierdził to w 1994 r. dodając: "Kto z tego podnieconego towarzystwa chciałby ze mną rozmawiać?" No to, pułkowniku zdrajco, dziś to podniecone towarzystwo bije Ci pokłony. Wracam do sprawy Kuklińskiego, gdyż odnoszę wrażenie, że i kinowy film, i budowana jego legenda czynią spustoszenie. Że oto wzorcem miłości do własnej ojczyzny staje się szpiegowanie dla obcego państwa czy też szkodzenie innemu. Na Boga, wydawało mi się, że czasy tak pojmowanego patriotyzmu już dawno odeszły w niepamięć. Że wiemy, co to jest bunt, co to jest zdrada, wiemy że państwo ma własne interesy. I niekoniecznie muszą to być interesy kolejnego Wielkiego Brata. Zdaje się, że byłem naiwny. Robert Walenciak