Artur na rowerze jeździ wszędzie. - Zacząłem jakieś sześć lat temu i szybko okazało się, że to dla mnie najlepszy środek transportu. Wolę to zamiast kupowania samochodu - przyznaje. Przejechanie trasy z Krakowa nad Bałtyk chodziło mu po głowie już od dwóch lat. - Wiedziałem, że żeby to zrobić, muszę zmienić rower. Na "góralu" taka trasa to byłaby męka, potrzebowałem zdecydowanie lżejszego i szybszego sprzętu - mówi. Rower udało mu się kupić w ubiegłym roku. Jego narzeczona Ewa też zainwestowała w nowe dwa kółka, ale tuż przed wyjazdem nad morze. Zajawka na rower - Rower początkowo był tylko moją zajawką, w którą ją wkręciłem. Ona wkręciła mnie za to w siłownię. Zaczęło się oczywiście od pomysłu zrzucenia paru kilogramów i zrobienia formy na lato - śmieje się. Wspomina też, że narzeczona na jego pomysł przejazdu rowerem nad morze zareagowała bardzo pozytywnie. - Zaczęła się stresować dopiero, jak już mieliśmy jechać - mówi. Kiedy zapadła ostateczna decyzja o wyjeździe Artur zaczął przeszukiwać internet, by sprawdzić jak inni przygotowywali się do pokonania takiej trasy. - Nie wiedziałem jak to będzie, robiłem wcześniej trasy po ponad 100 kilometrów, ale Ewa przejechała takie tylko dwa razy i w dodatku nie było to dla niej zbyt komfortowe. Trochę się uspokoiłem, jak zobaczyłem w internecie, że udało się jakiemuś miłemu panu z brzuszkiem po 50. Wiadomo, że jechał dłużej i z inną prędkością, ale dał radę. Wtedy pomyślałem, że to wyprawa dla każdego i dziś wciąż tak myślę - mówi. Dodaje, że najważniejsze w tym wszystkim są chęci. Nerwówka wróciła dopiero na dzień przed wyjazdem, kiedy para musiała się spakować. To była pierwsza ich kilkudniowa podróż na rowerach z obciążeniem, pierwszy raz pakowali też sakwy. - Trwało to do pierwszej w nocy. Musieliśmy spakować się na osiem dni, ale poszło nam bardzo dobrze. Ostatecznie okazało się, że zabrakło nam tylko kilku drobiazgów - wspomina Artur. ZOBACZ TAKŻE: Najpiękniejsze polskie trasy rowerowe Z Krakowa nad Bałtyk rowerem. Na co uważać? W dzień wyjazdu padał deszcz, dlatego start opóźnił im się o dwie godziny. Artur przyznaje, że początkowo przeraził go ciężar roweru. - Sam waży 10,5 kg. Z sakwami to było prawie 35 kg. Nigdy wcześniej nie jechałem z takim obciążeniem, ale okazało się, że jak już ten czołg się rozpędzi, to jest okej. Ciężar czułem przy ruszaniu i zatrzymywaniu - wyjaśnia. Plan był taki, że z Krakowa pojadą do Częstochowy, dalej do Łodzi, Włocławka i Grudziądza. W praniu wyszło jednak inaczej, a trasę zmieniali już w czasie jazdy. Noclegów też szukali na bieżąco, kiedy zatrzymywali się gdzieś na obiad, to przy okazji wybierali hotel, w którym danej nocy odpoczną. - Nie rozsiadaliśmy się na duże posiłki, raczej jedliśmy na szybko, najchętniej na ogródkach, żeby mieć cały czas na oku rowery. Na trasę kupiliśmy też batony energetyczne i napoje izotoniczne - mówi. Pierwszego dnia przejechali 150 km do Radomska. - Wybieraliśmy głównie trasy asfaltowe, czasami musieliśmy jechać drogą szybkiego ruchu. Pierwszego dnia nawigacja wyprowadziła nas jednak na manowce. W miejscu, gdzie miała być ścieżka rowerowa, był las i ostatecznie prowadziliśmy rowery po mokrym, grząskim piachu - opowiada. Doradza, że w sytuacji, gdy widzimy, że nawigacja prowadzi nas w las, najlepiej jechać przed siebie asfaltem i czekać, aż wytyczy nową trasę. - Póki nie zacząłem jeździć rowerem poza Kraków, to nie doceniałem tego miasta. W drodze nad morze zobaczyłem, jakie drogi są w innych regionach i w wielu miejscach ta infrastruktura pozostawia sporo do życzenia - dodaje. Artur przyznaje też, że na taką drogę powinien był założyć grubsze i bardziej wytrzymałe opony. - Trochę się przeliczyłem. Fajnie jest mieć szybką i cienką oponę, ale jednak jak się jedzie przez wioski, to jest to dość ryzykowne. Ja miałem więcej szczęścia niż rozumu, że udało mi się dojechać. Dopiero kilometr przed końcem całej trasy pękła mi pierwsza dętka - mówi. Drugiego dnia para przejechała kolejne 150 km do Kutna. SPRAWDŹ: Rower w upał. Jak jeździć w gorące dni, aby nie wylądować w szpitalu? 720 kilometrów w pięć dni Trzeciego dnia padł ich wspólny rekord - pokonali 184 km, jadąc do Grudziądza. - Naprawdę podziwiam Ewę, że dała radę przejechać tę trasę. Wiedziała, że jestem nakręcony na to, żeby dojechać z dobrym wynikiem, a później sobie odpocząć na miejscu - przyznaje Artur. Czwartego dnia przejechali 151 km do Krynicy Morskiej. Choć zakładali, że trasa nad morze zajmie im pięć dni, to udało się ją pokonać w cztery. Piątego dnia też wsiedli na rowery i przejechali 70 km do Gdańska. Artur pytany o to, co w całej wyprawie było najtrudniejsze, śmieje się, że myśl o tym, że mogą nie dojechać. - Dużo opowiadaliśmy znajomym i rodzinie, że jedziemy i wstyd byłoby, gdyby nam się nie udało. To nas motywowało. Ale nie było chwili załamania, byłem zaskoczony samym sobą. Cztery dni z rzędu przejechaliśmy ponad 100 km, a nie czułem zmęczenia. Jechałem i cieszyłem się, że mam urlop - przyznaje i po chwili dodaje, że po trasie oboje z narzeczoną mieli oczywiście otarte pośladki, naciągnęli też ścięgna Achillesa. Łącznie Artur i Ewa pokonali około 720 km w pięć dni. Artur uważa, że "to żaden wyczyn". Kolejnym jego celem jest przejechanie trasy do Gdańska w maksymalnie dwa dni. - Trzeba wyjechać około 3 w nocy i jechać jakieś 20 godzin. To taka wyprawa, żeby przekroczyć granice swoich możliwości, ale da się to zrobić - zapewnia.