Do domu rodzinnego Obamów w wiosce Kogelo dotarłem wiejską drogą, w ciężarówce, z koziołkiem imieniem John beczącym żałośnie na pace. Nie było łatwo znaleźć tak dorodny okaz. Na miejscowym targu oferowali głównie owce i bydło. Kóz jak na lekarstwo, a i te raczej marne. Johna zauważył przy drodze mój kierowca George. Od razu zachwycił się brzuchem i, cóż, innymi atrybutami zwierzęcia. Kozioł kosztował mnie 2,5 tys. szylingów - niecałe 20 funtów - równowartość 20 piw lub 8 moskitier chroniących przed malarią. - To dobre zwierzę - oświadczył Abongo Malik Obama, gdy dotarliśmy na farmę Obamów na zachodzie Kenii, otoczoną pasącym się bydłem i polami kukurydzy. - Wobec tego serdecznie zapra_szamy, możesz zostać i wieczorem posiedzieć z nami przy ognisku. O tej porze John będzie już "nyama choma" (suahilijskie określenie grillowanego mięsa). Miał być tylko częścią wystawnej uczty, która rozpoczęła się już w poniedziałkowy wieczór i składała się z 4 byków, 16 kurczaków, paru owiec i kóz. - Jesteśmy Afrykańczykami, zarżnęliśmy byka i zwołaliśmy przyjaciół na ucztę - powiedział Abongo, najstarszy przyrodni brat kandydata. - Zaprosiliśmy całe Kogelo. Będzie to teraz dom otwarty. Przyjdą sąsiedzi, przyniosą coś do picia. W Kenii, kraju ogarniętym "obamomanią", przegranej nie brało się pod uwagę od niemal czterech lat. Odkąd ich "utraconego syna" wybrano do Senatu USA, wszyscy spodziewali się, że w końcu zostanie prezydentem. W miejscowej prasie i telewizji informowano o wszystkich zawirowaniach podczas prawyborów i kampanii prezydenckiej w przekonaniu o nieuchronności zwycięstwa Baracka Obamy. W Kogelo atmosferę święta dało się wyczuć na długo przed otwarciem lokali wyborczych w Ameryce. W centrum Kisumu, stolicy regionu, amerykańskie flagi powiewały na drzewach i trzepotały na kierownicach rikszy. Jamajski przebój reggae "Barack Obama" Cocoa Tea dudnił w każdym matatu - rozklekotanym minibusie taxi, jakimi najczęściej podróżują po swoim kraju Kenijczycy. W wielu barach rozstawiono ekrany, by klienci mogli na bieżąco śledzić relacje ze Stanów Zjednoczonych w oczekiwaniu na znak do rozpoczęcia wielkiego święta. Kobiety w Kogelo obrały cebulę i rozpaliły ogniska - kolejny symbol przepaści dzielącej amerykański sen od afrykańskiej rzeczywistości. Dzieci ćwiczyły piosenki na uroczystość w sąsiedniej szkole średniej im. Senatora Baracka Obamy, zagłuszając śpiewy gospel dobiegające z namiotu, w którym kapłani modlili się o zwycięstwo czarnoskórego senatora. Siedząc przed krytą blachą budą, niegdyś należącą do ojca Obamy, ekonomisty, który zginął w wypadku samochodowym ponad 20 lat temu, Abongo powiedział, że zjechało się wielu krewnych, by wspólnie świętować ten historyczny moment. - Jesteśmy tu dlatego, że chcemy wszyscy razem uczcić ten wielki dzień - wyjaśnił. Odrzucił nawet najmniejszą sugestię, że wybory mógłby wygrać John McCain. - Taka możliwość nie wchodzi w rachubę - oświadczył z przekonaniem. - Wieczorem zaczniemy świętować - dodał. Krewni - także z Anglii - nie zamierzali kłaść się spać, ale razem czekać na wyniki wyborów po drugiej stronie Atlantyku. Nazajutrz mieli przenieść się do sąsiadującej z farmą szkoły, gdzie kurczaki dożywały swoich ostatnich chwil. - Będzie jeden wielki chaos, - zapowiedział Ben Semel z Nowego Jorku, który pomagał w przygotowaniu tej wystawnej uczty. - Zwłaszcza że przez całą wyborczą noc nikt nie zmrużył oka.