USA: Czy jest możliwa powtórka z 2016 roku?
Zwycięstwo Donalda Trumpa nad Hillary Clinton w 2016 roku było wstrząsem dla demokratów, ekspertów, a nawet - jak twierdzili wtajemniczeni - dla samego Donalda Trumpa. Czy dziś, gdy przewagę w sondażach ma jego rywal Joe Biden, powtórka jest możliwa?
Konsensus po wyborach z 2016 roku był taki, że skompromitowały się pracownie badań opinii publicznej. Teza ta, jak większość tez efektownych, nie jest do końca prawdziwa.
W większości stanów, o które toczyła się gra, sondaże pokazywały trend korzystny dla Donalda Trumpa na ostatniej prostej przed wyborami. Co więcej, różnica między ostatecznym wynikiem a sondażami często mieściła się w granicach błędu statystycznego albo przekraczała go nieznacznie.
Przykłady? Weźmy choćby Florydę. Sondażowa średnia (podaję za realclearpolitics.com) pokazywała przewagę 0,4 pkt na korzyść Trumpa. Ostateczny wynik? Trump lepszy o 1,2 pkt. Tu nawet trudno mówić o sondażowej pomyłce, a co dopiero kompromitacji. Pensylwania - sondażowa średnia +2,1 pkt dla Clinton, ostateczny wynik 0,7 pkt dla Trumpa, przy czym trend był mocno na korzyść tego drugiego. W Michigan już można mówić o pomyłce: Clinton prowadziła o 3,6 pkt, Trump wygrał o włos, a dokładnie o 0,3 pkt. Tyle że znów sondażowy wykres pokazywał gwałtowny wzrost poparcia dla kandydata republikanów w ostatnich dniach przed wyborami.
W ujęciu ogólnokrajowym trudno się do czegokolwiek przyczepić: średnia 3,2 pkt na korzyść Clinton, ostateczny wynik: kandydatka demokratów lepsza o 2,1 pkt (w USA, jak wiadomo, nie musi wygrać kandydat z większą liczbą głosów).
Z sondażowni zrobiono oko Saurona, tymczasem prawda jest inna. By Trump zwyciężył w 2016 roku, musiało zaistnieć wiele korzystnych dla republikanina okoliczności naraz. Tej kumulacji zwycięstw "o włos" w najważniejszych stanach eksperci się po prostu nie spodziewali, nie przewidzieli i o to oczywiście można ich obwiniać - zwłaszcza tych, którzy z niezmąconą pewnością twierdzili, że wszystko już pozamiatane i że Clinton na pewno wygra.
No dobrze, ale jak to się ma do obecnej sytuacji? Napływające informacje o wysokiej przewadze Joe Bidena mogą rzeczywiście przyprawić o deja vu.
Obecny kandydat demokratów wygląda nieco lepiej niż Hillary Clinton. Biden utrzymuje przewagę ok. siedmiu punktów w skali kraju, natomiast Clinton na tym etapie kampanii prowadziła o cztery punkty.
Tyle że sondaże ogólnokrajowe są dość mylące. Analitycy są np. zgodni, że jeśli Biden zdobędzie o jeden, dwa punkty więcej głosów, to prezydentem zostanie... Donald Trump.
Przypomnijmy, że w Stanach Zjednoczonych głową państwa zostaje kandydat, który uzyska 270 głosów elektorskich. Każdy stan ma z góry przypisaną liczbę elektorów i wszyscy "przypadają" zwycięzcy w danym stanie. To oznacza, że Joe Biden może wygrać z ogromną przewagą w największej Kalifornii, a i tak na końcu dostanie tych 55 głosów elektorskich niezależnie od rozmiarów zwycięstwa.
Wysiłki kandydatów koncentrują się więc na stanach, które zadecydują o prezydenturze. Różnie się je nazywa: battleground states, swing states, stany wahające się, stany wahadłowe. Co wybory ich skład może być inny, gdyż sondaże mogą np. pokazać, że nieoczekiwanie w republikańskim dotychczas stanie kandydat demokratów ma szansę powalczyć. Tak jest w tym roku z Teksasem.
Sztaby Trumpa i Bidena koncentrują swoje wysiłki na 10 takich stanach: to Arizona, Floryda, Georgia, Michigan, Minnesota, Karolina Północna, Ohio, Pensylwania, Teksas i Wisconsin.
We wszystkich tych stanach, poza Minnesotą, w 2016 roku wygrał Donald Trump.
Obecnie przewaga Joe Bidena w kluczowych stanach wynosi trzy punkty proc. Jakakolwiek prognoza wyborcza musi więc zawierać klauzulę: tak, powtórka z 2016 roku jest możliwa.
To napisawszy, trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że Joe Biden jest większym faworytem niż była Hillary Clinton. Biden jest bardziej lubiany i ma generalnie lepsze wyniki w badaniach opinii. Jednak podobnie jak Clinton nie ma mocy porywania tłumów. Wyborcy Donalda Trumpa są do swojego prezydenta niezwykle przywiązani, są zmobilizowani, by po raz kolejny utrzeć nosa liberalnym elitom. Wyborcy Joe Bidena nie znoszą Trumpa i to jest ich głównym motywatorem. Trudno używać w tym kontekście słowa "entuzjazm". Brak pozytywnej mobilizacji wokół Bidena, opartej na hasłach programowych, może w konsekwencji "zostawić" wielu potencjalnych wyborców demokratów w domach.
Obaj kandydaci w ostatnich tygodniach stawiają na prosty przekaz. Donald Trump wykorzystuje protesty i zamieszki związane z ruchem Black Lives Matter, by przekonać, że wyborcy mają do czynienia z przedsmakiem Ameryki Joe Bidena i demokratów. A on, Donald Trump, zapewni "prawo i porządek", rządy twardej ręki. Ponadto Trump będzie mocno akcentował każdy pozytywny sygnał gospodarczy. Badania pokazują, że Amerykanie w kwestii gospodarki wyżej oceniają kompetencje obecnie urzędującego prezydenta.
Z kolei Joe Biden przedstawia się jako ktoś, kto będzie w stanie zjednoczyć poraniony wewnętrznymi konfliktami naród. Wytyka Trumpowi przede wszystkim katastrofę przywództwa w obliczu epidemii koronawirusa. I tu znów można wyciągnąć badania opinii: Amerykanie uważają, że to Biden lepiej poradzi sobie z tym kryzysem.
Epidemia może przy okazji skomplikować ten pojedynek. Władze spodziewają się dziesiątek milionów głosów oddanych korespondencyjnie. Nie wiadomo, kiedy zostaną ostatecznie przeliczone. Każdy stan ma swoje reguły. Może się okazać, że wieczór wyborczy zasugeruje zwycięstwo Trumpa, a spływające głosy kopertowe przechylą szalę na korzyść Bidena. Trump już wskazuje, że głosowanie korespondencyjne może doprowadzić do wielkiego fałszerstwa, choć służby są zgodne, że takiego zagrożenia nie ma.
Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbędą się 3 listopada.