Agnieszka Waś-Turecka, INTERIA.PL: Po tym jak 22 stycznia Komisja Europejska przedstawiła ramy polityki klimatycznej UE do 2030 roku powiedział Pan, że KE nie zrozumiała niczego z dotychczasowego oddziaływania polityki klimatycznej na europejską gospodarkę. Co powinna była zrozumieć? Konrad Szymański, poseł do Parlamentu Europejskiego z ramienia Prawa i Sprawiedliwości: - Europejski przemysł już dziś - przy celu redukcyjnym na poziomie 20 proc. do 2020 roku - ponosi olbrzymie koszty polityki klimatycznej. Proponowanie jego dwukrotnego podwyższenia - do 40 procent do roku 2030 - jest oderwane od realiów gospodarczych. UE jest kontynentem otwartym handlowo. Wszystkie nasze branże są narażone na konkurencję światową. Dlatego nie możemy jednostronnie prowadzić takiej polityki. Według niektórych danych, m.in. Komisji Europejskiej, udział UE w światowej dystrybucji inwestycji zagranicznych spadł z 30 proc. w roku 2008 do 16,8 proc. w 2012. Winne są restrykcje związane z polityką klimatyczną? - To oczywiście nie jedyna przyczyna, ale faktem jest, że w Unii niesłychanie trudno jest produkować papier, szkło, nawozy, cement czy chemię. Normy dotyczące emisji CO2 są niezwykle wymagające, co generuje ogromne koszty po stronie inwestorów. - Restrykcyjne normy mają jeszcze jeden skutek uboczny - zakłady przemysłowe ulokowane dziś na terenie UE, mogą w ramach oszczędności zostać w przyszłości przeniesione poza jej granice. Jak ten odpływ przemysłu ma się do celu polityki klimatycznej, czyli zmniejszenia emisji CO2 w skali świata? Jeśli zakłady przemysłowe przeniosą się poza granice Unii, to sama UE wprawdzie będzie miała niższy wskaźnik emisji, ale w skali świata nadal nic to nie zmieni. - Dość prawdopodobny jest taki scenariusz: w Polsce nie mamy ani jednej cementowni, ponieważ wszystkie przeniosły się na Ukrainę. A tam - w związku z niższymi normami środowiskowymi - emitują jeszcze więcej CO2 do atmosfery. - Zatem z punktu widzenia ochrony środowiska taka polityka nie ma sensu, natomiast: po pierwsze, generuje ogromne koszty, po drugie, prowadzi do globalnej utraty konkurencyjności europejskiego przemysłu i po trzecie, niepotrzebnie spowalnia wzrost gospodarczy. Dlatego uważam, że proponując podwojenie celu emisyjnego KE zachowuje się nieodpowiedzialnie. Mniej więcej dwa tygodnie po Komisji Europejskiej sprawozdanie w sprawie polityki klimatycznej przyjął Parlament Europejski, który jeszcze bardziej wyśrubował zaproponowane przez KE cele. Był Pan współautorem tego sprawozdania, jednak ostatecznie usunął Pan z niego swoje nazwisko. Dlaczego? - Treść sprawozdania była negocjowana przez kilka miesięcy. Razem z koalicją prawicy staraliśmy się znaleźć kompromis, jednak po stronie centrolewicy nastąpiło zaostrzenie stanowiska. W efekcie, zamiast łagodzić ramy zaproponowane przez KE, sprawozdanie jeszcze je podwyższyło. Prawica zgodnie zagłosowała przeciwko takiej uchwale, a ja zdecydowałem się usunąć moje nazwisko z dokumentu, ponieważ nie chciałem być ojcem "pseudokompromisu". - Plusem tych wielomiesięcznych negocjacji jest to, że udało nam się zbudować w europarlamencie bardzo silny i liczny obóz oponentów wobec takiej polityki klimatycznej. Poparło nas około 300 posłów. Nigdy wcześniej sceptyczny punkt widzenia na politykę klimatyczną nie był tak szeroko reprezentowany. Polscy europosłowie są w tej kwestii zgodni? - Tak. Nawet posłowie lewicy zdecydowali się poprzeć stanowisko ukute po naszej stronie sali. - Generalnie polscy europosłowie zrozumieli ekonomiczny sens polityki klimatycznej w kształcie zaproponowanym przez KE. Ale trzeba pamiętać, że ta sprawa nie zależy tylko od Polaków. Jesteśmy uczestnikami procesu, który jest znacznie bardziej zróżnicowany, dlatego tak ważna jest zdolność budowania koalicji. Dlaczego europarlament wychodzi przed szereg? Nie tylko wobec propozycji KE, które posłowie określili mianem "krótkowzrocznych i mało ambitnych". Także na świecie nie widać, by ktokolwiek aż tak naciskał na redukcję emisji CO2. - Powodów jest kilka. Po pierwsze, w Unii Europejskiej działa wielu polityków, którzy uważają, że ochrona środowiska powinna być osią każdej polityki i rachunek ekonomiczny nie może odgrywać roli hamującej nasze ambicje w zakresie przeciwdziałania globalnym zmianom klimatycznym. Tylko że udział UE w emisji światowej CO2 to zaledwie ok. 10 procent. Te wysiłki mają więc znikomy wpływ na całość. - Niektórzy szacują nawet, że w 2030 roku będziemy odpowiedzialni tylko za 4 proc. światowych emisji. - Nieustannie powtarza się też argument, że Unia powinna wskazywać drogę innym. Wykorzystujący go politycy przekonują, że jeśli przeprowadzimy udaną transformację w kierunku energetyki opartej o źródła odnawialne, to wszyscy pójdą za naszym przykładem. - Na razie jednak wydaje się, że Unia pełni raczej rolę antyprzykładu. Na świecie nasz model nie budzi zachwytu. W USA, Japonii czy Chinach używa się raczej instrumentów natury parapodatkowej czy z zakresu planowania przemysłowego. - Jest jednak jeszcze jeden, poważniejszy powód, dla którego niektóre kraje popierają restrykcyjną politykę klimatyczną. Dla państw, których energetyka opiera się o bardziej konkurencyjne źródła, albo o źródła w ogóle zeroemisyjne, np. energetykę nuklearną, taka polityka klimatyczna to okazja do tego, by zmienić wzajemną relatywną konkurencyjność gospodarek w ramach UE. Niektórzy zapominają najwidoczniej, że celem nie jest wygrać konkurencję z Polską czy Czechami, ale z Chinami, USA, Brazylią czy Rosją. A co z postulatem odchodzenia od energii atomowej, który pojawił się po katastrofie w japońskiej elektrowni Fukushima I? - Dotychczas taką decyzję podjęły tylko Niemcy. W efekcie znalazły się między młotem a kowadłem, ponieważ z jednej strony chcą rezygnować z energii atomowej, a z drugiej muszą redukować emisję CO2. Jak na razie mają poważne problemy z pogodzeniem tych dwóch celów, ponieważ energia wiatrowa i fotowoltaniczna wymaga wsparcia ze strony źródeł konwencjonalnych, najczęściej wysoko emisyjnych elektrowni na węgiel brunatny. W rezultacie Niemcy zamiast emitować mniej, emitują więcej. - Do tego dochodzi jeszcze jeden problem - w Niemczech źródła energii odnawialnej są na północy, a przemysł na południu. W efekcie trzeba budować ogromne magistrale przesyłowe, które budzą coraz większy opór, ponieważ istotnie wpływają na krajobraz. A to na nastawionym na turystykę południu nie bardzo się podoba. Jest szansa na uzależnienie celów klimatycznych dla poszczególnych krajów od ilości ton CO2 emitowanych na głowę mieszkańca? - Wprowadziliśmy to do sprawozdania parlamentu... Wtedy Polska nie byłaby w takiej złej sytuacji. - Polska byłaby wtedy w bardzo dobrej sytuacji, ponieważ mamy bardzo niski wskaźnik emisji na głowę. Zwłaszcza w porównaniu z krajami zachodnimi. - Kryterium emisji per capita wprowadziliśmy do sprawozdania Parlamentu Europejskiego jako jeden z wskaźników, który powinien być brany po uwagę przy wyznaczaniu celów dla konkretnych krajów. Chodzi o to, by uniknąć sytuacji, w której kraje o niskiej emisji na głowę - a takim jest Polska - będą ostrzej traktowane przez politykę unijną niż kraje wysokoemisyjne per capita. Polska już dziś płaci za tę politykę znacznie więcej niż inni. Niektórzy szacują, że normy klimatyczne kosztują Unię średnio 0,35 proc. PKB w skali roku. W przypadku Polski ten wskaźnik jest dużo wyższy - wynosi 1,5 proc. Powiedział Pan kiedyś, że batalia o kształt polityki klimatycznej to nie jest dla Polski "kolejna rutynowa potyczka z Brukselą". Dlaczego nie? - Rozbieżności interesów to w Unii rutyna, ale polityka klimatyczna znacznie ponad to wykracza. Dotyka sensu istnienia nie tylko naszej energetyki, która musi wykorzystywać potencjał zasobów własnych, czyli węgla brunatnego i kamiennego, ale także trwania w Polsce wszystkich branż energochłonnych. W kraju nadal produkujemy duże ilości szkła, papieru, stali, chemii, jesteśmy bardzo ważnym producentem nawozów, dlatego stawianie znaku zapytania nad rentownością tych branż to dla nas sprawa strategiczna. - Konflikt o kształt polityki klimatycznej to nie jest mała różnica zdań, ponieważ stawką jest albo zanik tych branż w Polsce, albo ich alokacja tuż za naszą wschodnią granicą. Mamy najdłuższą lądową granicę spośród wszystkich krajów członkowskich, dlatego dla nas groźba uciekania przemysłu na Białoruś czy Ukrainę jest szczególnie realna. Myślę, że z gospodarczego punktu widzenia to jest obecnie temat numer jeden w naszych relacjach z Brukselą. Efektem restrykcyjnej polityki klimatycznej będzie dalszy wzrost cen energii. W Polsce - w porównaniu z USA czy średnią w UE - one już są wysokie. A będą jeszcze wyższe. Nawet KE to przyznaje. Czy wiadomo, o ile konkretnie mogą wzrosnąć? - Na razie nie, ponieważ wiele zależy od ram przyjętych w zakresie podwyższania udziału źródeł odnawialnych w miksie energetycznym i zastosowanych do tego technologii. Jedno jest jednak pewne - sztuczne, oderwane od realiów rynkowych wprowadzanie tych źródeł do systemu energetycznego jest bardzo drogie. - Ten koszt musi być gdzieś przerzucony. I tutaj dochodzimy do indywidualnego odbiorcy. Z punktu widzenia Polski jest to szczególnie groźne, ponieważ w naszych budżetach domowych już dziś opłaty za energię elektryczną stanowią znaczący wydatek. Dlatego przyjmowanie polityki, która ten trend tylko wzmocni, jest całkowicie bez sensu. Polityka klimatyczna to także groźba likwidacji wielu miejsc pracy w przemyśle energochłonnym. W ich miejsce mają powstać tzw. "zielone" miejsca pracy. - Hipoteza, że polityka klimatyczna przyniesie powstanie nowych miejsc pracy to w moim przekonaniu jedynie gra statystyczna. Przecież nie mamy pewności, że nowe miejsca pracy powstaną dokładnie tam, gdzie zostaną zlikwidowane zakłady przemysłowe i będą wymagały dokładnie takich samych kwalifikacji. W dłuższej perspektywie ten element zastąpienia może wystąpić, ale w moim przekonaniu nie będzie to w skali jeden do jednego. Nawet optymistyczne prognozy mówią jedynie o czterech milionach nowych miejsc pracy, podczas gdy według danych KE w gałęziach energochłonnych pracuje obecnie 27-28 milionów ludzi. Skala jest nieporównywalna. Powiedział Pan niedawno: "Jeśli chcemy uciec od problemów z nową polityką klimatyczną, to sam sprzeciw nie wystarczy. Musimy przedstawić różne drogi wyjścia, również dla tych, którzy muszą wyjść z twarzą z tego sporu". Co zatem Polska powinna robić? - Przede wszystkim znając dynamikę tematu nie możemy ograniczać się jedynie do protestu. Musimy być aktywni, ponieważ to my mamy nóż na gardle. Powinniśmy wystąpić z alternatywnymi propozycjami, które będą bardziej po naszej myśli. Mamy już zarys tych alternatyw? - Na razie funkcjonują jeszcze w sferze koncepcji. Ale na dzień dzisiejszy w europarlamencie koncentrujemy się przede wszystkim na takim zdefiniowaniu celów w zakresie efektywności energetycznej i źródeł odnawialnych, by każdy z krajów mógł wykorzystać swój potencjał. Chodzi m.in. o znaczne uelastycznienie tych norm, by np. państwa, w których mało wieje nie inwestowały w wiatraki tylko po to, by mieć zarejestrowaną odpowiednią moc z energii wiatrowej. Mamy jakiś pomysł na reformę systemu uprawnień do emisji? Komisja chce znacznie ograniczyć jego rynkowy charakter. - Faktycznie, KE chce, by to był tzw. "rynek z bezpiecznikami". System ETS to dla nas w tej chwili chyba najbardziej kłopotliwa kwestia. Paradoksalnie - ponieważ na początku byliśmy jego przeciwnikami - teraz okazaliśmy się najbardziej energicznym obrońcą rynkowego charakteru ETS-u. - Wygląda na to, że dziś już prawie wszystkim odpowiada mechanizm zaproponowany przez KE, w którym ceny uprawnień będą wyraźnie szły w górę. W wielu innych sprawach widać wyraźnie, że mamy koalicjantów, natomiast w przypadku ETS-u jesteśmy osamotnieni.