Sam Wałęsa też to podkreślił w przemówieniu, które w Oslo podczas uroczystości wręczania lauru odczytała jego żona Danuta, a co Lechu, który został w Gdańsku, słyszał na żywo w Radiu Wolna Europa. - Przyjmuję tę nagrodę z całym szacunkiem dla jej rangi i zarazem z poczuciem, że wyróżnia ona nie mnie osobiście, lecz jest nagrodą dla Solidarności, dla ludzi i spraw, o które walczyliśmy i walczymy w duchu pokoju i sprawiedliwości - mówiła Danuta Wałęsowa słowami męża. - Niczego też innego nie pragnę, aniżeli tego, by przyznanie tej nagrody służyć mogło pokojowi i sprawiedliwości. Tak w mojej ojczyźnie, jak i w świecie. Ważniejszy niż Boniek Jest jesień 1983 roku. Prawie dwa lata stanu wojennego, zniesionego kilka tygodni wcześniej na rocznicę ogłoszenia manifestu PKWN, zrobiło swoje. Demonstracje nie były już tak liczne, związkowe i polityczne podziemie wytraciło impet. Tym ważniejsze były wydarzenia, które dodałyby sił i uzasadniałyby trwanie w oporze. - Pokojowy Nobel dla Wałęsy dał wszystkim nowe siły - mówi Przemysław Miśkiewicz, niegdyś działacz NZS, dziś szef stowarzyszenia Pokolenia przygotowującego Encyklopedię Solidarności. - Czekało się na niego już rok wcześniej, ale bezpieka robiła wszystko, żeby Wałęsa go nie dostał. Dostał rok później i kto wie, czy przez to radość nie była większa. Bezpieka rzeczywiście uczyniła wszystko, żeby zdyskredytować kandydaturę Wałęsy. Komitet Noblowski otrzymał sfabrykowane materiały oczerniające lidera Solidarności, a efektem tych zabiegów było to, że nie został laureatem w 1982 r. Sławomir Rybicki, bliski współpracownik Wałęsy, a dziś poseł PO wspomina, jak 28 września, czyli tydzień przed przyznaniem nagrody i dzień przed 40. urodzinami przewodniczącego "S", zaprowadził go na mecz drugoligowej Lechii Gdańsk z Juventusem Turyn. Połowa włoskiej drużyny składała się z mistrzów świata, do tego Michel Platini i Zbigniew Boniek. Przyszło 30 tys. osób, kibice wleźli na każde drzewo, reklamę, tablicę świetlną. Lechiści tylko nieznacznie przegrali, ale najważniejsze działo się na trybunach. W przerwie meczu w tłumie na stadionie pojawił się Wałęsa. - Kiedy Lechu został rozpoznany, rozpoczęły się pielgrzymki po autograf, a potem te tysiące ludzi zgotowało mu owację. Długo skandowali "Lech Wałęsa" i "Solidarność, Solidarność"! - wspomina Sławomir Rybicki. Zomowcy przyglądali się bezradnie. Ludzie nie przestali skandować nawet po rozpoczęciu drugiej połowy meczu, dlatego telewizja przerwała transmisję. - Pierwszy i ostatni raz spotkałem się wtedy z tak wielką owacją na swoją cześć - mówił potem Wałęsa. Aż serce rosło. To był przedsmak tego, co się miało zdarzyć 5 października. Gdzieś poza Gdańsk Relacje ówczesnych współpracowników Lecha o tym, co działo się w nocy 4 i rankiem 5 października są różne, bo pamięć jest złudna. Według zapisanej na gorąco relacji Antoniego Pawlaka i Mariana Terleckiego w książce "Każdy z was jest Wałęsą.", 5 października o drugiej w nocy Wałęsę obudził telefon od Krzysztofa Wyszkowskiego. - Lechu, masz Nobla! - miał krzyknąć. - Dobra, dobra - odpowiedział zaspany Wałęsa i odłożył słuchawkę. Dziś Wyszkowski mówi, że było inaczej. Informację o tym, że Wałęsa na pewno dostanie Nobla, otrzymał od Tadeusza Mazowieckiego wieczorem, 4 października. Wyszkowski miał ją przekazać Arkadiuszowi Rybickiemu, bratu Sławomira. - Nie chcieliśmy zawiadamiać samego Wałęsy, trzeba było go do tego przygotować, przemyśleć, co powinien powiedzieć. Chcieliśmy wyeliminować emocje, zanim wszystko będzie wiadomo na pewno. I wywieźć Lecha gdzieś poza Gdańsk, żeby się przygotował na stresujące dni - mówi dziś Krzysztof Wyszkowski. Wałęsę powiadomiono o wszystkim dopiero rano. Według Sławomira Rybickiego Wałęsa dowiedział się rano, ale żadnych przygotowań w przeddzień nie było. Rano zadzwonił do niego Wałęsa i mówi: Zaraz będę u ciebie, jedziemy na grzyby. I rzeczywiście wkrótce był, przyjechał białym volkswagenem busem, który sam prowadził. - Chodziło o wyciszenie się, odizolowanie od dziennikarzy, żeby nie być pod presją mediów spodziewających się, że Nobel jest blisko - wspomina Sławomir Rybicki. Tyle że było o to trudno, bo za samochodem Lecha podążały auta wszystkich możliwych stacji telewizyjnych. Zrywali zielonki Na grzyby jechali ponad 100 km, na Kaszuby, gdzie miał znajomych Henryk Mażul, nieżyjący już, legendarny ochroniarz Wałęsy, i poszli do lasu. Razem ze znajomymi i z dziennikarzami zbierali zielonki, których była masa. - Nagle podbiegła jakaś dziennikarka i mówi, że jest nagroda - wspomina Rybicki. - Mówię: Lechu, masz Nobla. A on spokojny, skupiony. Nie skakał do góry. To my w kilka osób złapaliśmy Wałęsę i zaczęliśmy go podrzucać. Radość udzieliła mu się dopiero, gdy wróciliśmy do Gdańska. Ludzie machali radośnie już na rogatkach miasta, gdy rozpoznali auto z Wałęsą. Odpowiadał im znakiem "V".