Na Rodos 26-letnia Karolina wraz z 18-letnią siostrą, rodzicami i zaprzyjaźnioną rodziną przyleciała w piątek. - W drodze do hotelu część z nas zaczęła otrzymywać alerty na telefon. To był pierwszy moment, w którym dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w rejonie niebezpiecznym, zagrożonym pożarem - opowiada Interii. Reakcja? Brak. Autokar nadal rozwoził turystów po kolejnych hotelach. Około godz. 23 dotarli do Kiotari. Gdy wysiadali, uderzyło w nich buchające wręcz ciepło, zapach dymu i osadzający się wszędzie popiół. - Byliśmy przerażeni. - W hotelu było widać delikatne zdenerwowanie personelu. Rozmawiałam z jednym panem i mówił, że sytuacja jest napięta, ale pożar jest daleko. I nie powinniśmy się martwić - dodaje Karolina. Szybka decyzja: trzeba się pakować Następnego dnia rano niebo było przejrzyste, dym zniknął, po pyle też nie było już śladu. - Poszliśmy na basen, o 12 mieliśmy spotkanie z rezydentką, która nas uspokoiła. Powiedziała, że pożar jest 30 kilometrów dalej. Mieliśmy poczucie względnego bezpieczeństwa - opowiada Polka. Godzinę później, podczas obiadu, na niebie znów pojawiły się kłęby gęstego dymu unoszące się nad hotelem. - Słońce w pewnym momencie stało się czerwone. Na niebie pojawiły się helikoptery. Dym był coraz większy - relacjonuje Karolina. Jej tata postanowił udać się w stronę pożaru. - To było dosłownie kilka kilometrów od nas. Jak wrócił, powiedział: trzeba się pakować. Chwyciliśmy za walizki i zaczęliśmy do nich ładować najpotrzebniejsze rzeczy. Wciąż nie mieliśmy żadnej informacji ani od biura podróży, ani od hotelu, na telefon nie przyszedł żaden alert. Po chwili włączyły się hotelowe czujniki dymu. Tłum uciekał przed pożarem. "Ten ciągle nas gonił" Goście hotelowi wpadli w popłoch. - Biegali w różnych kierunkach. To, co zdążyliśmy spakować, zabraliśmy ze sobą i z walizkami udaliśmy się w kierunku plaży. Obsługa hotelu powiedziała nam tylko: idźcie za tłumem. Nad morzem czekały już dziesiątki osób. Dym był przerażający, gryzący, musieliśmy założyć maseczki. Osoby starsze dławiły się. Turyści nie czekali na instrukcje. Ruszyli. - Pożar ciągle nas gonił. Dochodziły do nas osoby z kolejnych hoteli. Dołączali też ci, którzy w strojach kąpielowych, bez niczego, odpoczywali na plaży. Jeszcze raz podkreślę - to była akcja zorganizowana oddolnie, nikt nam tej ewakuacji nie koordynował. Uciekaliśmy na ślepo. Ciągnąc swój bagaż, przechodzili kolejne kilometry. - Z walizek poodpadały kółka, rozwaliły się w nich zamki. Myśleliśmy, że cała akcja potrwa chwilę, a szliśmy przed dobrych kilka godzin, również wąskimi ścieżkami, które po bokach porośnięte były zielenią. Gdyby spadła tam iskra, bylibyśmy w pułapce - dodaje. Niestety, nie było czasu na odpoczynek. - Nie mogliśmy się zatrzymywać, pożar podążał za nami. Gdy robiliśmy przerwę, po chwili nas doganiał. Podczas jednej takiej pauzy zobaczyłam płonącą 30 metrów od nas palmę. Ucieczka w moim odczuciu trwała nieskończenie długo. Końca nie było widać - opowiada Karolina. Podpłynęła łódź. Zabierała tylko matki z dziećmi W pewnym momencie rodzina postanowiła porzucić walizki na plaży. Te za bardzo już ciążyły. I to był moment, w którym na brzeg podpłynęła łódź. - Grecy, którzy na niej byli, powiedzieli, że zabierają tylko matki z dziećmi. Trzeba było szybko podjąć decyzję. My nawet nie wiedzieliśmy, kto to jest, czy to na pewno ktoś, kto chce nas ewakuować i nam pomóc? Mimo to kobiety wsiadały tam z małymi dziećmi. Byli też tacy, którzy wpychali tam swoje pociechy same. To był dramatyczny widok - relacjonuje 26-latka. Na tę łódź nie wsiedli. W oddali dostrzegli miejsce, w którym mogliby się na chwilę skryć. - To był taki cypelek otoczony wodą. Znaleźliśmy w sobie siłę, żeby tam się udać. Mieliśmy już resztki wody, którą musieliśmy rozdzielić na osiem osób. W upale, bez wody, bez jedzenia, czekaliśmy na ratunek. I z przerażeniem obserwowaliśmy płonącą roślinność, budynki. Kiedy wiatr na moment zmienił kierunek, część rodziny wróciła po porzucone bagaże. Osiem godzin na łodzi Polacy cały czas próbowali skontaktować się z rezydentką. - Nie odbierała telefonów. Napisałam do niej SMS-a, gdzie jesteśmy i co mamy zrobić, odpowiedziała, żebyśmy znaleźli cień, wodę, oszczędzali baterię i poszukali schronienia w jakimś hotelu. I jak będzie miała więcej informacji, to da znać. Więcej kontaktu z jej strony nie było. - Po chwili oczekiwania podpłynęła do nas taka mniejsza łódka. Dowiedzieliśmy się, że to mieszkańcy, Grecy, prywatnie organizują ewakuację na prośbę służb. Postanowiliśmy wejść. Choć nie wiedzieliśmy, gdzie popłyniemy - opowiada Polka. Po kilku kilometrach rodzina została przerzucona na większą łódź. Tam spędzili osiem godzin. - Cały czas po drodze zabieraliśmy też turystów z mniejszych łodzi. Dopłynęliśmy do Lindos, ale tam nie było bezpiecznie. Rezydentka poinformowała nas, że dostaniemy się do miejscowości Rodos i tam zostaniemy ulokowani w hotelu. Bez pokoju, na podłodze, przy hotelowym basenie Zgodnie z zapowiedzią rodzina trafiła do jednego z hoteli. I nie tylko oni. - Nie dostaliśmy pokoju. Umieszczono nas na korytarzach i przy basenie. Bez łóżek, bez łazienek, w tłumie innych uciekających przed żywiołem. I między tymi, którzy od początku tam wypoczywali, bawili się, imprezowali. Śmiali się z nas i z naszej sytuacji. Choć byli też tacy, którzy szczerze nam współczuli - podkreśla Karolina. Na miejscu byli też przedstawiciele biura podróży. - Odhaczyli, że żyjemy i zapisali nas na listę osób, które chcą jak najszybciej wrócić do Polski. Mieliśmy informację, że będzie taki lot czarterowy o godzinie 21:30 w niedzielę, ale kilka godzin przed powiedziano nam, że jednak do Polski nie wracamy. I może zostaniemy relokowani do innego hotelu, ale na południu. Może to jakaś pomyłka związana z całym zamieszaniem, bo przecież na południu są pożary. Sytuacja jest dynamiczna i o tyle stresująca, że my nie mamy żadnej pewnej informacji - dodaje. Czy będzie powrót do Polski? Po naszej rozmowie Karolina przekazała nam, że wszyscy, którzy znajdują się w jej hotelu, a chcą wracać do Polski, będą mieć taką możliwość jeszcze w poniedziałek o godzinie 22:30. Zwróciliśmy się do biura podróży Grecos Holiday z prośbą o udzielenie informacji i odniesienie się do sprawy. Do momentu publikacji artykułu nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Nie mamy więc też oficjalnego potwierdzenia, że lot powrotny na pewno się odbędzie. I kto nim poleci. Grecos na swoim fanpage'u na Facebooku informuje: "Obecnie trwa ewakuacja w kilku miejscach południowo-wschodniej części wyspy Rodos. Odbywa się ona zgodnie z rozporządzeniami lokalnych władz i dotyczy miejscowości Lardos, Kiotari i Pefkos. Goście, którzy odpoczywali w tym regionie, musieli opuścić hotele". "Ponieważ Ich bezpieczeństwo i spokój są dla nas absolutnym priorytetem, organizujemy w trybie natychmiastowym jak najszybszy powrót do Polski lub oferujemy bezpieczne miejsca w hotelach na północy wyspy, w których będą mogli kontynuować wypoczynek - tę decyzję pozostawiamy całkowicie w gestii Naszych Klientów". Jest to jednak informacja z 22 lipca. Nowych brak. Urlop w płonącym raju. "Mamy traumę" Po tych wszystkich przeżyciach Karolina przyznaje, że jest wyczerpana nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Podobnie jak pozostali członkowie jej rodziny. - Mamy traumę. Nie mamy pewności, czy to, co jest nam obiecywane, na pewno się wydarzy. Czy wrócimy dziś do Polski? Nie wiemy. Jest bardzo dużo emocji, ludzie są sfrustrowani. Chcą wracać jak najszybciej. - To miał być wymarzony urlop w raju. Tylko ten raj płonie - podsumowuje Karolina.