Zarówno na poziomie federalnym, jak i stanowym, w większości wyborów w USA obowiązuje jednomandatowa ordynacja większościowa, czyli każdemu okręgowi wyborczemu przypada jeden mandat, i wygrywa kandydat z największą liczbą głosów. Tylko w czterech z 50 stanów (Arizona, New Jersey, Południowa Dakota i Washington) stosuje się wielomandatowe okręgi wyborcze przy wyborze stanowych parlamentarzystów. Jeśli chodzi o Kongres USA, to zgodnie z ustawą z 1967 roku, wszyscy kongresmeni Izby Reprezentantów muszą być wybierani z geograficznie wydzielonych okręgów, i muszą to być okręgi jednomandatowe. Liczba okręgów, na które podzielone są poszczególne stany, uzależniona jest od liczby uprawnionych do głosowania. W Senacie, niezależnie od liczy mieszańców każdy stan reprezentowany jest przez dwóch senatorów wybranych w okręgu wyborczym, którym jest cały stan. Scena polityczna w USA stanowi potwierdzenie opinii tych politologów, którzy utrzymują, że systemy jednomandatowych okręgów wyborczych z ordynacją większościową w naturalny sposób sprzyjają układowi dwupartyjnemu. W USA liczą się praktycznie tylko dwie partie: Demokratyczna i Republikańska. To z nich pochodzą obecnie wszyscy za wyjątkiem dwóch członków liczącego 535 osób Kongresu USA, a także 99 proc. stanowych parlamentarzystów w kraju, 49 z 50 gubernatorów oraz każdy prezydent USA od ponad półtora wieku - argumentował politolog z uniwersytetu Maryland, prof. Thomas Schaller w analizie poświęconej temu tematowi. polaryzacja i brak porozumienia W ostatnich latach największym problemem sceny politycznej USA nie jest sama dwubiegunowość, ale fakt, że polaryzacja, zwłaszcza w Izbie Reprezentantów, osiągnęła wyjątkowy poziom, uniemożliwiając obu partiom zawieranie kompromisów w wielu podstawowych dla państwa sprawach, jak np. budżet. Jak potwierdzają kongresowe statystyki, parlamentarzyści przyjmują coraz mniej aktów legislacyjnych, a poważne reformy (systemu imigracji, podatków czy programów socjalnych) od lat są odkładane z powodu braku porozumienia. Nie ma wątpliwości, że do tego impasu przyczyniła się radykalizacja deputowanych w ramach partii, czego najlepszym przykładem są ultrakonserwatyści związani z ruchem Partii Herbacianej (Tea Party), której sprzyja amerykański system wyborczy, a zwłaszcza prawybory, które są częścią procedury wyborczej w USA i ogromne pieniądze zaangażowane w politykę. Silniejsza pozycja radykalnych kandydatów - System jednomandatowy w USA kładzie bardzo duży nacisk na indywidualnych, przedsiębiorczych kandydatów. A ponieważ tylko jedna osoba jest wybrana z okręgu i zwycięzca bierze wszystko, to wzmacnia to radykalnych kandydatów - powiedział ekspert z Brookings Institution Jonathan Rauch, autor książki "Political realism". Zwolennicy wprowadzenia w USA wielomandatowych okręgów argumentują, że uczyni to amerykańską politykę mniej radykalną, gdyż łatwiej byłoby wprowadzić do Kongresu umiarkowanych polityków, którzy są chętni do zawiązywania koalicji i szukania kompromisów. Ale zdaniem Raucha trudno przesądzić, czy tak, by się stało. Jego zdaniem od samej ordynacji wyborczej ważniejsze jest bowiem to, czyje nazwisko trafia na kartę do głosowania. "Outsiderscy kandydaci" Tymczasem w USA praktycznie każdy, kto chce i ma pieniądze na kampanię, może wystartować. Nie potrzebuje zgody establishmentu partii, nawet jeśli oznacza to, że w prawyborach zmierzy się ze wspieranym przez ten establishment politykiem, od lat reprezentującym partię w danym okręgu. - Musisz tylko zdecydować, z której partii chcesz startować. Jeśli powiesz, że jesteś republikaninem lub demokratą, to parta nie może ci zabronić wystartować i możesz znaleźć się na karcie do głosowania - powiedział Rauch. - W większości innych zaawansowanych demokracjach to byłoby nie do pomyślenia, by outsiderzy stanęli przeciwko tym, którzy już są w parlamencie - dodał. Tak do Kongresu USA trafiło wielu radykalnych przedstawicieli Partii Herbacianej. Jeśli bowiem startowali w tzw. czerwonych okręgach republikańskich, czyli takich, gdzie większość mieszkańców stanowią konserwatyści, to mogli pokonać nawet bardzo wykwalifikowanych kandydatów Partii Demokratycznej. W większości europejskich krajów, także tych, gdzie obowiązują jednomandatowe okręgi, to partie wybierają kandydatów, a następnie mają nad nimi pewną kontrolę i mogą np. karać tych, którzy po wyborach okazali się zbyt ekstremalni. - W USA takich narzędzi nie mamy. Jeśli Republikanie w Izbie nie współpracują z Johnem Boehnerem (przewodniczącym i liderem większości republikańskiej), to on nie może nic przeciwko nim zrobić. Mogą ponownie ubiegać się o reelekcję i wygrać w kolejnych wyborach - powiedział Rauch. Problemy z dyscypliną partyjną Dodatkowo pozycję takich "outsiderskich kandydatów" umacnia amerykański system konstytucyjny, który praktycznie nie ogranicza dostępu do zewnętrznego finansowania. Są w jeszcze mniejszym stopniu uzależnieni od establishmentu partii, a bardziej od grup interesu, które finansują ich kampanie wyborcze. - Rezultat jest taki, że jak już są wybrani, to znacznie trudniej narzucić im dyscyplinę partyjną i zmusić do kompromisów, bo bardziej przejmują się tym, czy postępują zgodnie z interesami, tych którzy zapłacili za kampanię niż być dobrymi żołnierzami partyjnymi - wyjaśnił Rauch. Ekspert zastrzegł, że nie zna polskiej sytuacji, ale nie wykluczył, że jeśli Polska wprowadziłaby jednomandatowe okręgi wyborcze oraz umożliwiła pozabudżetowe finansowanie kandydatom, to może rozpocząć się proces, który - tak jak w USA - doprowadził do osłabienia partii politycznych i wzrostu roli zewnętrznych grup interesu i indywidualnych kandydatów. - Może dla Polski to byłaby pozytywna zmiana? Ale w USA też początkowo myśleliśmy, że różne zmiany uczynią politykę bardziej reprezentacyjną, a to nie zadziałało w ten sposób. Z czasem partie stały się coraz słabsze, a grupy interesu coraz silniejsze i wpływowe i coraz trudniej jest organizować politykę i realizować różne zadania - powiedział. - Może w Polsce partie rzeczywiście są za silne. Ale trzeba być ostrożnym. Jeśli zabierzesz władzę partiom, to może kończyć się dużym chaosem. Tak jak w USA - dodał ekspert.