Wciąż trwa walka z pożarem statku transportującego samochody. Jednostka zajęła się płomieniami około 30 km od wybrzeży Holandii. Początkowo niderlandzka straż przybrzeżna podawała, że przyczyna pożaru jest nieustalona, natomiast w czwartek wieczorem przekazała, iż ogniem jako pierwsze zajęło się auto elektryczne. Akcja gaśnicza nie należy do najłatwiejszych i może potrwać "dni, a nawet tygodnie". Pojawiają się obawy, że jednostka zatonie, a wyciek paliwa doprowadzi do poważnej katastrofy ekologicznej. Strach podsycają najnowsze doniesienia. Agencja ANP podała, że płonie wielokrotnie więcej, bo 498, a nie jak pierwotnie mówiono 25, samochodów elektrycznych. To istotna informacja, gdyż palące się akumulatory są trudne do ugaszenia. W świecie firm spedycyjnych od pewnego czasu istnieją duże obawy dotyczące transportu samochodów elektrycznych na statkach towarowych. Stowarzyszenia branżowe wzywają do międzynarodowego zaostrzenia przepisów ze względu na ryzyko niekontrolowanych pożarów. Niemal cztery tysiące aut Do pożaru doszło we wtorek wieczorem u wybrzeży Holandii. 199-metrowy statek towarowy Fremantle Highway przewozi 3783 nowych pojazdów. W pewnym momencie najpewniej zapalił się samochód elektryczny. Ogień pojawił się 27 kilometrów od wyspy Ameland. Na statku znajdowało się 23 członków załogi z Indii. Kiedy płomienie zaczęły się rozprzestrzeniać, siedmiu z nich wyskoczyło za burtę. Niestety, jedna osoba zginęła, a kilka zostało rannych i trafiły do szpitala. Reuters donosił, że poszkodowani mieli problemy z oddychaniem, oparzenia oraz złamane kości. - Stan żadnego z nich nie jest poważnie zagrożony - informował AFP urzędnik ds. bezpieczeństwa w regionie Drenthe w Holandii. Fremantle Highway, zarejestrowany w Panamie, wypłynął z portu w Bremerhaven w Niemczech i miał dotrzeć do Egiptu. Plażowicze przebywający u wybrzeży Ameland nie zauważyli katastrofy - statek był dla nich jedynie małą kropką otoczoną kłębami dymu. Dokładną przyczynę pożaru mają określić służby. Zagrożenie katastrofą ekologiczną Ognia nie udało się opanować, a dryfujący statek w każdej chwili może utonąć. Pojawiło się więc zagrożenie, że ładunek i paliwa osiądą na dnie. Jürgen Akkermann, bezpartyjny burmistrz wyspy Borkum na Morzu Północnym, którego cytuje "Bild" twierdzi, że najgorsze, co mogłoby się przytrafić, to wyciek zanieczyszczeń do morza, w tym ropy. Podobnego zdania jest Thilo Mack z Greenpeace, który twierdzi, że wyciek ciężkich olejów były katastrofą dla ekosystemu Zatoki Niemieckiej. Dodał, że siedliska miliardów zwierząt byłyby zagrożone, kiedy ropa przedostałaby się do mułu. Ze skutkami zmagano by się przez długi czas, a "naprawa zniszczeń zajęłaby lata". Nie oznacza to, że obecna sytuacja powinna napawać optymizmem, bo do powietrza dostają się zanieczyszczenia. - Najpierw ratownicy muszą ugasić pożar, a następnie wypompować olej - podkreślił Mack. *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!