Pożar budynku dawnej fabryki kapeluszy przy Randler Street wybuchł ok. godz. 16 czasu lokalnego (ok. godz. 8 czasu polskiego) na trzecim piętrze wieżowca. Do tej pory nie wiadomo, co było jego przyczyną. "Ludzie zaczęli krzyczeć, gdy cegły i duże fragmenty ścian zaczęły spadać na ziemię" - relacjonowała stacja ABC News. Akcji gaśniczej "na żywo" przyglądały się setki gapiów. W okolicy wstrzymano ruch kolejowy, a autobusy przekierowano na trasy zastępcze. "Uniósł się ogromny słup dymu, zawaliła się cała ściana", "rozległ się ogromny huk, ziemia się zatrzęsła" - relacjonowali świadkowie zdarzenia. Pożar opanowany, ale nie ugaszony Przed godziną osiemnastą komisarz Jeremy Fewtrell z służb ratunkowych Nowej Południowej Walii przekazał, że ogień został opanowany. Jego dogaszanie może zająć jeszcze długie godziny. - Z ogromną ulgą informuję, że żaden z okolicznych mieszkańców nie został ranny. Akcja gaśnicza będzie bardzo długa, podejrzewamy, że spędzimy tu całą noc i będziemy do rana - poinformował. Dawana fabryka przy Randle Street miała zostać przekształcona w hotel. James Henderson, wnuk R.C. Hendersona, właściciela fabryki, podkreślił, że budynek stał w centrum Sydney od 1912 r. - To co się stało, jest dosyć szokujące - podkreślił w rozmowie z Radio Sydney.