Demokracja po węgiersku, czyli kolejka, „ale to dobrze”
Wybory na Węgrzech wygrał Fidesz, ale innym, może nawet ważniejszym zwycięzcą jest demokracja.

8 kwietnia, godz. 9:00. Z Narodowego Biura Wyborczego dobiegają informacje, że frekwencja jest wyjątkowo wysoka i wynosi rekordowe 13 procent. Podobne dane podawane są co dwie godziny. I znów te same komunikaty - rekord, rekord, rekord.
Węgrzy masowo ruszyli do urn. I nie jest ważne, na kogo oddali głos. Czy to na Fidesz, Jobbik, Partię Socjalistyczną, czy Partię Psa z Dwoma Ogonami. Po prostu poszli. Wiedzieli, że w ich rękach leży los ojczyzny.
Rekordu frekwencji nie udało się pobić, ale wynik 69,49 proc. jest tylko nieznacznie słabszy od najlepszego z 2002 roku (70,53 proc.).
- Jak długo będzie pan stał w tej kolejce? - pytam jednego z mieszkańców przed komisją przy Kertesz utca.
- Mam nadzieję, że mniej niż dwie godziny. Długo? Trzeba - odpowiada z uśmiechem.
Kolejki
Ludzie stali w gigantycznych kolejkach. W XI dzielnicy Budapesztu, nieopodal akademików, cztery lata temu głosowało 4,5 tys. ludzi. Wczoraj - 10 tys. Kolejka, w kulminacyjnym momencie, liczyła niemal dwa kilometry i zawijała między pobliskimi ulicami.
Podobnie było przy Kertesz utca. To tam zagłosował ostatni Węgier, a tuż po tym Narodowe Biuro Wyborcze podało wstępne wyniki.
I choć na Węgrzech nie ma obowiązku wyborczego, łącznie z prawa do głosowania skorzystało blisko 70 proc. Takiej frekwencji nie było w żadnych z 25 wyborów w Polsce (licząc dwie tury nawet 35) po 1989 roku.
Gdy informowaliśmy, że wyniki wyborów zostaną podane później, bo jeszcze nie wszyscy oddali głos, komentarze czytelników Interii były jednoznaczne - "powinni zrobić jak w Polsce, zamknąć lokal i już, a jest zamieszanie", "kiedy będą wyniki? Po co oni tam jeszcze stoją?".
Święto demokracji
- Przecież to święto demokracji. Ktoś zadał sobie trud, by przyjść do komisji, stanął w długiej kolejce i cierpliwie czekał. Gdybyśmy zabronili mu zagłosować, odebralibyśmy mu jego prawo. Co innego, gdyby przyszedł dużo po czasie. Teraz jednak trzeba się tylko cieszyć - uśmiecha się Tibor, zaprzyjaźniony Węgier.
Wyborcy też mieli dobre nastroje. Stojąc w kolejce umilali sobie czas czytając książkę lub grając na gitarze. Znajomi przynosili im jedzenie, a służby zapewniły wodę.
Inna sprawa, że zamieszanie związane z kolejkami nie jest winą członków komisji wyborczych. Prawo wyborcze jest nieprecyzyjne i nie pozwala na zmiany. Mówiła o tym szefowa Narodowego Biura Wyborczego Ilona Palffy, a także komentatorzy sceny politycznej. Zresztą cztery i osiem lat temu było podobnie.

Mobilne urny
Kolejki to nie jedyna charakterystyczna cecha węgierskich wyborów. Ciekawym pomysłem są tzw. "mobilne urny". Co to takiego? Otóż dwóch członków komisji wyborczej wynosi z lokalu urnę i rusza w miasto. Członkowie komisji odwiedzają tych, którzy nie mogą wyjść z domu z różnych powodów, np. choroby lub niepełnosprawności.
Zapisy odbywają się wcześniej, na podobnych zasadach jak w Polsce ksiądz odwiedza chorych. "Mobilne urny" dokładnie wiedzą więc, gdzie trafić. Tradycyjnie odbywa się to "po obiedzie", czyli w okolicach godziny 14.

Głosowali również Węgrzy za granicą. Patrząc tylko na ten wskaźnik, również i tam frekwencja była najwyższa w historii. W Kanadzie pewna pani przemierzyła 4 tys. km, by dostać się z Toronto do Vancouver, gdzie mieścił się lokal wyborczy.
Węgierska demokracja - to coś, z czego można brać przykład.
Z Budapesztu Łukasz Szpyrka