Anita Langner usłyszała w słuchawce głos starszego syna. - Gdzie jest Maks? - pytał Wiktor. Kobieta jest zaskoczona, bo chłopak przed chwilą wyszedł do szkoły. - Jedź na przystanek, Maks został potrącony - dodał dzwoniący syn, który dowiedział się o wypadku od swojego kuzyna. Od domu Langnerów do przystanku autobusowego jest kilometr. Kobieta wsiada w samochód i dojeżdża do skrzyżowania ulicy Cmentarnej z Poznańską, to główna droga wiodąca przez Cielczę. Kobieta na skrzyżowaniu dostrzega karetkę, podchodzi do niej, ale Maksa nie ma w środku. Obraca się i idzie w stronę policjantów. - Zobaczyłam, że leży tam but syna. Taki zielony. Potem wszystko się zaczęło - opowiada pani Anita. Maks Langner szykował urodziny Cielcza to wieś w województwie wielkopolskim, niedaleko Jarocina. Miejscowość na pół przecina ulica Poznańska, to dawna droga krajowa. Jednak odkąd zbudowano obwodnicę, będącą fragmentem drogi łączącej Jarocin z Poznaniem, ruch samochodowy we wsi zmalał. Maksymilian mieszka razem z rodzicami i starszym bratem Wiktorem, który razem z tatą czasem wyjeżdża do pracy do Niemiec. Chłopak uczy się w szkole w Tarcach, do której dojeżdża autobusem. - Byłam z synem bardzo blisko. Kiedy wracałam z pracy późnym wieczorem, zawsze na mnie czekał. Otwierał mi bramę, potem rozmawialiśmy. Zawsze mnie informował, gdzie i z kim idzie, czy dotarł do celu. Nigdy nie martwiłam się o syna - opowiada Anita. - W domu był bardzo pomocny. Mąż ma firmę, pomagał mu w rozliczeniach finansowych, znał się na fakturach. Lubił gotować. - Nie możemy się pogodzić z tym, co się stało. Czasem wydaje nam się, że Maks po prostu wyjechał gdzieś daleko i nie może odebrać telefonu - dodaje. Dzień przed tragedią Maks rezerwuje salę na urodzinową imprezę. 1 sierpnia 2024 roku świętowałby "osiemnastkę". Droga do szkoły Jest 24 stycznia 2024 roku. Anita budzi Maksa, wymieniają ze sobą kilka zdań. Około siódmej chłopak rzuca do mamy, że wychodzi do szkoły. Kobieta nie ma żadnych przeczuć, złych obaw, nie czuje lęku. Dzień, jakich wiele. Maks idzie ulicą Cmentarną. Do przystanku autobusowego ma kilometr. Dochodzi do ulicy Poznańskiej, podchodzi do przejścia dla pieszych. Droga w tym miejscu jest prosta, nie ma żadnych zakrętów, widoczność jest dobra, choć jest deszczowo. Przejście jest dobrze oznakowane, a kilkaset metrów przed nim stoi znak informujący kierowców, że zbliżają się do miejsca, gdzie ludzie mogą przechodzić przez drogę. Waldemar (imię zmienione - przyp. red.), 54-letni mężczyzna, jedzie w kierunku Jarocina. Mija miejscowy stadion, potem skrzyżowanie z ulicą Leśną. W tym samym czasie do przejścia dla pieszych dociera Maks. Wchodzi na jezdnię, kilka sekund później samochód prowadzony przez Waldemara potrąca chłopaka. Siła uderzenia jest tak duża, że bezwładne ciało nastolatka przelatuje na przeciwległy pas, wpada pod inny samochód. Kierowca nie zatrzymuje się, tylko jedzie dalej. Ciągnie Maksa za sobą przez półtora kilometra. Pokonanie tej odległości zajmuje minutę. Kiedy nastolatek wydostaje się spod pojazdu, ląduje na środku drogi. W tym momencie chłopak jeszcze żył. Zielony but syna Kiedy Anita dostrzega na drodze zielony but syna, czuje, że zaraz zemdleje. W jej głowie pojawia się natłok myśli: skoro nie ma ciała, to Maks żyje. Być może jest w szoku i wrócił do domu. Kobieta podchodzi do Waldemara. - Powiedział mi, że nie widział syna, kiedy ten przechodził przez pasy - opowiada. Mężczyzna zapewnia, że jechał 40 kilometrów na godzinę. Po tym, jak potrącił Maksa wysiadł z pojazdu i zaczął go szukać, ale nie znalazł. W okolice przystanku podjeżdża szwagier kobiety, rozmawia z policjantami. Mundurowi informują go, że Maks nie żyje. - Nie docierało to do mnie, przecież na przejściu nie widziałam ciała Maksa - opowiada Anita. W tym samym czasie, półtora kilometra dalej, strażacy na środku drogi rozstawiają czerwony parawan. Odgradzają ciało Maksa od wzroku przypadkowych osób. Tymczasem w internecie pojawiają się pierwsze informacje o śmierci 17-latka. "Maks był chłopcem pełnym szczerości, otwartości i ciepła, którym obejmował wszystkich członków naszej społeczności. Był radością samą w sobie" - napisała dyrekcja szkoły, do której chodził chłopak. Pod wpisem dziesiątki komentarzy. Informację o śmierci zamieszcza drużyna harcerska, do której Maks należał. Obok przejścia, gdzie został potrącony nastolatek, ktoś przed wypadkiem maluje na murku 11-letniego Jędrusia Szwajkerta, jednego z najmłodszych powstańców warszawskich. "Jędruś" był patronem drużyny harcerskiej, do której należał Maks. - To, że mój syn nie żyje, zaczęło do mnie docierać dopiero po południu, kiedy z Niemiec przyjechał mój starszy syn i mąż - opowiada Anita. Samochód - widmo Waldemar, kierowca który potrącił Maksymiliana na przejściu dla pieszych, usłyszał zarzut spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Nie przyznał się do winy, na rozprawę sądową czeka na wolności. - Dla nas jest jasne, że gdyby on nie potrącił Maksa, to syn nigdy nie wpadłby pod drugi samochód - mówi pani Anita. Jednak kto prowadził drugi pojazd, śledczy na razie nie wiedzą. Z zapisów monitoringu wynika, że kierowca dojechał do Mieszkowa i tam na skrzyżowaniu skręcił w drogę prowadzącą do Radlina lub Osieku. - To taki samochód-widmo. Od tego momentu nie ma go na żadnych nagraniach monitoringu. Jakby jechał bocznymi czy polnymi drogami - opowiada pani Anita. Jeśli faktycznie tak było, mogłoby to oznaczać, że kierowca jest miejscowy albo dobrze zna okoliczne tereny. Co wiadomo na pewno? Samochód, który ciągnie Maksa, to Volkswagen Passat kombi z czarnymi relingami, ciemnogranatowy. W środku były dwie osoby. Pasażer siedzący z przodu auta miał pomarańczową kurtkę. Taką, jakich używają firmy budowlane czy remontowe. Śledczy sprawdzają kilkadziesiąt samochodów zarejestrowanych na terenie powiatu jarocińskiego, które odpowiadają kolorem i budową. Jednak nie ustalają tożsamości kierowcy biorącego udział w wypadku. Nagroda za pomoc - Dla mnie jest dziwne, jak ten człowiek może żyć i normalnie funkcjonować. Jestem pewna, że czyta wszystkie wiadomości na temat wypadku - opowiada pani Anita. Kobieta nie wierzy w to, że kierowca nie wiedział, że ciągnie za sobą jej syna. - Na pewno musiał coś słyszeć. Nie wiem czy ma rodzinę, dzieci, ale na pewno nigdy nie chciałby się znaleźć na naszym miejscu i czuć tego, co my teraz czujemy - dodaje. - U nas w domu emocje nie opadają. Chcemy ustalić tożsamość tego kierowcy. Chcemy, żeby wszystko zostało wyjaśnione. Wiemy, że Maksa nam to nie przywróci, ale chcemy sprawiedliwości. Tak, aby móc spokojnie przejść żałobę - dodaje kobieta. Rodzina za informację, które pozwolą doprowadzić do ujęcia sprawcy, wyznaczyła nagrodę - 10 tys. zł. Komenda Wojewódzka Policji w Poznaniu za pomoc oferuje 5 tys. zł. Jednak do tej pory nie zgłosił się nikt, kto miały istotną wiedzę w tej sprawie. Anita opowiada, że jest jeden świadek, który przed Cielczą został przez kierowcę passata wyprzedzony. - To on dostrzegł naszego syna leżącego na jezdni i się zatrzymał. Opowiadał, że Maksiu jeszcze wtedy oddychał. -------- Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: dawid.serafin@firma.interia.pl Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!