Wojna, "której nie ma". Przespałem syreny alarmowe - jak reszta miasta
W Polsce to może dziwić, ale w Ukrainie po jakimś czasie syren alarmowych zwyczajnie się nie słyszy i jest to coś zupełnie oczywistego. O "niesłyszeniu" po półtora roku wojny, ukraińskim micie atomowym i niszczejących tupolewach pisze dla Interii w swojej najnowszej korespondencji Marcin Ogdowski.
W Ukrainie alarm przeciwlotniczy ogłaszany jest tradycyjnie - poprzez wycie syren - ale istnieje też cyfrowa "nóżka" systemu. Są specjalne aplikację, usługę - dla telefonów z włączoną lokalizacją - oferuje Google. Gdy przebywasz w zagrożonym rejonie, dostajesz powiadomienie.
Przespana bitwa
Syren - jakkolwiek dojmujących i złowieszczych - po jakimś czasie zwyczajnie się nie słyszy. Tak często się włączają i tak rzadko ma to związek z realnym zagrożeniem - rzeczywistym atakiem, przeprowadzonym w konkretnym miejscu. Dla Ukraińców po półtora roku wojny to oczywistość, ale w Polsce taki stan rzeczy - owo "niesłyszenie" - może dziwić.
W naszych potocznych wyobrażeniach o Ukrainie często zapominamy, jak rozległy jest to kraj. Umyka nam też świadomość, że nawet w wojnie o wysokiej intensywności, większość zaangażowanego w konflikt państwa nie jest objęta działaniami zbrojnymi. Tak czy inaczej, zobojętnienie (na alarmy, zwane z ukraińska "trwogami"), dotyczy też powiadomień telefonicznych.
Pod koniec września trzy noce spędziłem w Mikołajewie. Pierwszego wieczoru słyszałem latające nad miastem odrzutowce, ale chyba nie miało to związku z tym, co działo się nieco później. A później miasto zaatakowały drony - kupowane przez Rosjan w Iranie szahidy - przyleciało też kilka rakiet. Nic nie słyszałem; znajomi śmiali się, że przespałem bitwę. Bitwa czy nie, rzeczywiście spałem mocno.
Tak jak następnej nocy.
W trakcie tej trzeciej usłyszałem syrenę, ale to nie ona mnie obudziła. Alert przyszedł na telefon, telefon mam skonfigurowany z zegarkiem; wibracje na nadgarstku przerwały sen. O 2:47.
Przerwały na chwilę, bo większość alarmów jest na wszelki wypadek, więc po czymś takim idzie się dalej spać. Lub śpi, nie usłyszawszy "trwogi".
Tymczasem wspomnianej trzeciej nocy na Mikołajów spadły cztery szahidy. Gdybym nie znał lokalnych uwarunkowań, uznałbym tę informację za bujdę. Bo byłem na miejscu, a nic nie słyszałem.
Tytułem uzupełnienia - gdy nadlatują rakiety S-300, przeciwlotnicze, wykorzystywane w trybie ziemia-ziemia, w Charkowie - z uwagi na bliską odległość od rosyjskiej granicy - syreny włączają się dopiero po pierwszej eksplozji. W nocy z 30 września na 1 października w mieście doszło do trzech eksplozji. Ta pierwsza była na tyle głośna, że tym razem nie przespałem ataku...
Atomowy mit
"Gdybyśmy mieli broń strategiczną, Rosja nie odważyłaby się nas zaatakować", to argument, z którym na co dzień można się zetknąć w Ukrainie. Czy racjonalny?
Faktem jest, że memorandum budapesztańskie z 1994 roku zobligowało Ukrainę do przekazania tego rodzaju uzbrojenia Rosji. W zamian Moskwa zobowiązała się uszanować integralność terytorialną południowego sąsiada, a gwarantem porozumienia były USA i Wielka Brytania. Co z tego wyszło, pisać nie trzeba.
Ale. Ale mitem jest, że Ukraina - jako państwo/armia - kiedykolwiek miała do dyspozycji głowice jądrowe. Po 1991 roku, rozpadzie ZSRR, sporo ich zostało na terytorium dawnej sowieckiej republiki, tym niemniej pieczę nad arsenałem sprawowały oddziały dawnej armii radzieckiej, które nie wypowiedziały posłuszeństwa Moskwie. Problemem - rozstrzygniętym na skutek porozumień w Budapeszcie - był tylko transfer tych środków bojowych do Rosji. Zatem opowieści Ukraińców o tym, że "jak mielibyśmy atomówki to...", należy traktować w kategoriach marzeń ściętej głowy...
Ale. Ale nośniki broni strategicznej - jak na przykład bombowce Tu-95 czy Tu-160 - Ukraińcy owszem, mieli. I amunicję o strategicznym znaczeniu - jak dalekonośne pociski manewrujące, zrzucane z tychże samolotów - również. Amunicję wyposażoną w konwencjonalne głowice, lecz i tak groźną. Dziś takie rakiety pozwoliłyby atakować cele w głębi Rosji, nawet na odległość do 2,5 tys. km. Co de facto oznaczałoby, że większość najwartościowszych elementów rosyjskiej infrastruktury militarnej i przemysłowej byłaby w zasięgu armii ukraińskiej. Nie wiem, czy odstręczyłoby to Moskali od inwazji, ale z pewnością spotęgowałoby ich straty, co ostatecznie mogłoby wojnę zakończyć.
Oczywiście, bombowce i arsenały rakiet byłyby dla Rosjan celem numer jeden. Otwartym pozostaje pytanie, czy Ukraińcom udałoby się uchronić cenny sprzęt przed atakami.
Po 24 lutego 2022 roku zręcznie rozśrodkowali lotnictwo, ale prościej jest ukryć stosunkowo nieduże migi czy suchoje, trudniej byłoby z ogromnymi tupolewami. Kolejne pytanie wiąże się z możliwościami ukraińskiego budżetu oraz polityczną wolą dla utrzymania sił strategicznych. Są one koszmarnie drogie, a między 1991 a 2014 rokiem wojsko nie było - najoględniej rzecz ujmując - priorytetem dla ukraińskich władz. I oligarchów, a więc władzy nieformalnej. Ci bowiem obawiali się armii jako atutu któregoś z biznesowych konkurentów, wszyscy więc dążyli do jej osłabienia, traktując to jako element stabilizacji systemu oligarchicznego.
W rzeczywistości miażdżącą większość samolotów i wszystkie pociski Kijów odesłał Moskwie. Okrutnym zrządzeniem losu teraz te rakiety (dokładnie te...), zrzucane także przez niegdyś ukraińskie samoloty, spadają na ukraińskie miasta. A nieliczne nieoddane Rosjanom tupolewy - jak Tu-95 i Tu-160 ze zdjęcia - niszczeją na jednym z lotnisk. Bez szans, że kiedykolwiek wezmą udział w wojnie...
Z Ukrainy dla Interii Marcin Ogdowski