Small leń
Niewielki wzrostem, ale wielki duchem. Bohdan Smoleń, ikona polskiego kabaretu. I ciągle popularny, mimo że już nie tak aktywny, jak kiedyś. Odpoczywa, ale z pracy nie rezygnuje. I ma nową miłość.
Mieszka niedaleko Poznania. W niewielkiej wsi. Piękna okolica, mnóstwo lasów, czyste powietrze i woda. Już z drogi widać wyróżniającą się na wzgórzu góralską chatę. Od automatycznie otwieranej bramy do domu jest kilkadziesiąt metrów.
Gospodarz wita mnie razem z psami, które najpierw szczekają. Potem się łaszą. - To są psy obronne - mówi z uśmiechem. - Mam tu dwa hektary, więc mają czego pilnować.
Przy drodze mnóstwo głazów. Duże, małe, oryginalne. - Sprowadziłem je specjalnie z kamieniołomów - wyjaśnia. - Tu bowiem nie ma żadnych skałek. Chciałem w jakiś sposób urozmaicić krajobraz. Transport kosztował mnie więcej niż same kamienie.
Tuż obok - stajnia. Na zewnątrz kilka koni. - To są tzw. szkoty - mówi. - A czym się różnią od innych? Na pewno paszportem - tłumaczy zupełnie poważnie.
Przy wejściu do domu wisi nieduża tabliczka z napisem MZBM, Smolenia 30. - Ona ma swoją historię - opowiada. - Pochodzi ze Śląska. Wiele lat temu koledzy poszli do tzw. babci "na metę" po flaszkę. I na budynku zauważyli tę tabliczkę. Wzięli ją specjalnie dla mnie, jako zagrychę. Przeleżała ponad 20 lat. Ten Smoleń to jakiś śląski komunista. Ale na pewno nie moja rodzina.
Do salonu wchodzimy przez taras. Stół, ławy, w rogu telewizor. Na ścianach mnóstwo oryginalnych obrazków. - Nie da się ich policzyć - stwierdza. - Wszystkie na szkle malowane. Przedstawiają kościelne sceny z życia cywili. Dziesięć przykazań, siedem grzechów głównych i inne przypowieści. Kupiłem je od bogobojnej góralki.
Po drugiej stronie, na półce, kolekcja aniołów. Różnych. Glinianych, porcelanowych, drewnianych. - Ja kocham aniołki - wyjaśnia. - Dzięki nim bliżej mi zarówno do ludzi, jak i do nieba.
W głębi komin i piec. Dalej kuchnia. Jak w prawdziwej góralskiej chacie. - Lubię ten styl - opowiada. - Lubię domy w drewnie. Moja chałupa różni się od góralskiej jedynie tym, że nie ma charakterystycznych zdobień. Ale tak chciałem. No i tak mam.
Ziemię w Baranówku kupił cztery lata temu. Zamieszkał rok później. Wcześniej mieszkał w Poznaniu, przy wylotowej drodze w kierunku Szczecina. - Przeniosłem się zatem jakby do innej ćwiartki Poznania - wyjaśnia. - Tam bowiem zrobiła się dzielnica przemysłowa. A kiedy pod nosem wybudowali mi stację benzynową, powiedziałem dość.
Tam - jak zauważa - było wielkie domisko. - To tutaj, to
mały pikuś.
Chatynka. Tamten dom budowaliśmy jako wielorodzinny. Okazało się jednak, że nie można na siłę łączyć rodzin, co kiedyś czyniło PCK. Chciałem spokoju i szukałem po całej Wielkopolsce. No i znalazłem tę cudowną oazę. Tu jest naprawdę pięknie. I jakie czyste środowisko. Są tu odwierty wody pitnej dla Poznania, więc nigdy w tym miejscu nie będzie żadnej, wielkiej budowy. Taka ostatnia wieś. Niedaleko Warta, Wielkopolski Park Narodowy, legowiska ptaków. Prawdziwa natura.
Jak mówi, poznał już wszystkie zwierzęta w okolicy po imieniu. - Przestałem polować. Karabin zawiesiłem na haku. Ale naboje mam. Mogę się zatem bronić, kiedy przyjdzie władza.
Urodził się w Bielsku-Białej. Ojciec był konferansjerem, matka pracowała w Teatrze w Bielsku. - Ja nie miałem żadnych zakusów, żeby zostać artystą. To mama pilnowała, abym nim został. Nawet wtedy, gdy już poszedłem na studia na Akademię Rolniczą do Krakowa.
Studiował dziesięć lat. Na wydziale zootechniki. Nie miał jednak zbyt wiele czasu na naukę. Zaczął już bowiem występować w kabarecie "Pod Budą". Miał wtedy 21 lat. Był na drugim roku studiów. - Po odwilży w 1968 roku powstała grupa inicjatywna, która chciała coś zrobić na uczelni - opowiada. - Wtedy powstało wiele kabaretów. Ja byłem założycielem naszego.
Na festiwalu "Fama" w Świnoujściu, w 1972 roku zdobyli główną nagrodę. Tam też poznał Zenona Laskowika, który rok później wygrał festiwal w Opolu.
Działalność kabaretowa bardzo mu pomogła w studiach. - Ówczesny rektor powiedział, że nasza działalność przynosi uczelni większy splendor, niż działalność naukowa profesorów. I choć wcześniej nigdy nie myślałem o karierze artystycznej, to kiedy zacząłem występować, poczułem tę magię sceny. Dopiero po latach, tu - na wsi, poczułem się inaczej, przypomniałem sobie wyuczony zawód. Zacząłem wyhamowywać, prowadzę inny tryb życia.
Po ukończeniu studiów ich grupa się rozwiązała. I wtedy do współpracy namówił go Zenon Laskowik. - Nie musiał kupować kota w worku. Wziął mnie gotowego.
Wyjechał do Poznania. Dołączył do kabaretu "Tey". Z Laskowikiem, jak zauważa, od razu połączyły ich dusze. - On był zapowiadającym, a ja to puentowałem - tłumaczy.
Wspólne występy w kraju, a także podczas wyjazdu do Ameryki dowiodły, że są znakomitą parą. Jak mówi, po powrocie zza oceanu powstał pierwszy program napisany specjalnie dla nich. W sumie powstały trzy takie programy.
W 1980 r. zapisał się w pamięci widzów opolskiego festiwalu jako pani Pelagia, a rok później został Misterem Obiektywu. Jego występy cieszyły się ogromną popularnością, a publiczność nie tylko wiła się ze śmiechu, ale z czasem na pamięć znała jego teksty. Nie ukrywa, że ciągle mieli jednak problemy z cenzurą. Przygotowywali na scenę dwie wersje. W zależności od okoliczności grali wersję A lub B.
- Mimo pewnych kłopotów byliśmy na ty z cenzurą - opowiada. - To była dobra współpraca. Nie było takiego słowa, wymyślonego przez artystę, którego cenzor nie napisałby lepiej. Wiele tekstów było jednak zmienianych, co nie oznacza, że ich nie wykorzystywaliśmy.
Ostatnim wspólnym programem Laskowika i Smolenia było "Przedszkole" z 1982 roku. Potem rozstał się z kabaretem "Tey". - Przestaliśmy się rozumieć - tłumaczy. - Jego żarty już do mnie nie docierały. Zamiast "Teya" zrobili "Teyatr". Zenek zaczął czytać Norwida, a to było zaprzeczenie jego spontaniczności. Cieszyłem się, że siedziałem w domu, a nie na estradzie.
Kolejne lata to współpraca z Krzysztofem Jaślarem, jednym z założycieli "Teya" i Estradą Łódzką, a także m.in. z kabaretem "Długi". No i słynny monolog "Aaa tam, cicho być!", który przyniósł mu główną nagrodę na festiwalu w Opolu w 1983 r. Wkrótce po tym artysta dostał
zakaz pracy
od kierownika Wydziału Kultury KC.
- Uznano, że słowem i gestem godzę w sojusze i ustrój - mówi. - Wysłano informacje do wszystkich Komitetów Wojewódzkich PZPR o nieangażowanie mnie do pracy. Do występów była bowiem wtedy potrzebna parafka KW. Sprawa skończyła się wizytą u premiera Mieczysława Rakowskiego, który nie umiał określić, które moje słowa i gesty godzą w sojusze, a które w ustrój, bo nie chciałem tych słów w domu przy dzieciach używać. Pan premier okazał łaskawość i przywrócił mi prawo do pracy, za co jestem mu do dziś wdzięczny.
W ten sposób powstał kabaret dla dzieci, zatytułowany "6 dni z życia kolonisty". Nikt nie zabraniał bowiem występowania przed młodą widownią w godzinach rannych. - Cudownie spełniałem się w tej nowej roli. Jedyna trudność polegała na tym, że należało być o ósmej rano całkowicie pełnosprawnym. Czasem na widowni było więcej rodziców niż dzieci. Kiedyś w Łodzi graliśmy o ósmej rano. Niestety, na sali nie było ani jednego dziecka. Poprosiliśmy, aby złapano gdzieś chociaż jedno, bo chcieliśmy wypełnić swój obywatelski obowiązek.
W występach dla dzieci Bohdan Smoleń dopatruje się wielu pozytywów. - Tym programem przedłużyłem sobie np. kontrakt z widzem na następne lata. Dlaczego? Ano dlatego, że wówczas dotarłem do młodzieży. I potem mnie już znali.
Następne lata wypełniły zatem występy dla najmłodszych. Potem jednak powrócił do twórczości dla dorosłych. Oprócz starych "kawałków", m.in. "Na chorobowym", zaprezentował program "Paranonia". Rok 1987 to przede wszystkim przygotowana wraz z Krzysztofem Jaślarem komedia antyczna "Wykopaliska", zagrana w duecie z Andrzejem Zaorskim. - To była rzecz o systemie władzy - opowiada. - Ludzie musieli wiedzieć, że jeżeli kogoś nie można pokonać, to należy się z nim zaprzyjaźnić.
Pod koniec lat 80. otworzył w centrum Poznania, przy ulicy Wielkiej, sklep zoologiczny. - Zawsze miałem w domu akwarium - tłumaczy. - Kiedy okazało się, że są to ilości handlowe, to otworzyłem sklep. Bardzo mi pomógł minister Mieczysław Wilczek, bo był moim sponsorem. Pożyczył pieniądze na uruchomienie tej placówki.
Był nie tylko pomysłodawcą, ale i zaopatrzeniowcem. Dobrze czuł się w nowej roli. Zarabiał, spłacił długi. Popularność otwierała mu wiele drzwi. I pomagała w sprzedaży rybek. - Inni czekali na dostawy towaru, a ja otrzymywałem pierwszy. To było budujące. Traktowałem tę pracę jako zawodowe hobby. Ale kiedy nastał czas wolności, właściciel kamienicy kazał się wynosić. Zlikwidował cztery sklepy i... umarł.
Wrócił na scenę. Zaczął występować. Kiedyś spotkał się z Zenonem Laskowikiem i - jak zauważa - stary kolega bardzo się dziwił, jak można sprzedawać rybki i występować. - A dla mnie nic dziwnego w tym nie było. Oba zajęcia traktowałem jako moje pasje.
Podczas jednej z wizyt w Gdańsku zauważył idący przez miasto tłum strajkujących.
Przewodził mu Lech Wałęsa. - Stałem na ulicy i patrzyłem - wspomina. - A stoczniowcy zobaczyli mnie i zaczęli wołać: "Boguś z nami, Boguś z nami". Stojący obok funkcjonariusze ZOMO nie byli jednak bierni. Też zaczęli krzyczeć: "Boguś nie idź". Miałem wówczas najkrótszy przelot do hotelu w moim życiu. Wszak uciekłem. Nie chciałem bowiem mieć konfliktu ani z władzą, ani ze stoczniowcami.
W tzw. okresie przełomu występował z własnym zespołem, z "Grupą Bohdana Smolenia". - Do współpracy udało się namówić niektórych artystów z kabaretu "Pod Budą", jeden był z "Mortales". Razem podróżowaliśmy sporo po świecie. Najczęściej do Ameryki, a także do RPA i Australii.
W takim składzie występowali jeszcze do niedawna. Niestety, jak mówi, demokracja popsuła mu nieco plany.
- Bo nie było się z czego śmiać - wyjaśnia. -
Teraz bierzemy głęboki oddech i czekamy na inną platformę.
Przyznaje, że pierwsze oddechy wolności wcale nie były łatwe. - Bo wcześniej pieczę nad nami miała Estrada, a teraz należało zacząć działać prywatnie - mówi. - Warunki stały się inne. Mimo wszystko mieliśmy sporo występów. Rynek był ciągle chłonny. Odcinałem kupony popularności.
Nie pisał jednak tekstów. - Po prostu mi się nie chciało - tłumaczy. - Zresztą z angielska moje nazwisko wszystko wyjaśnia - small leń.
Z dawnym kompanem z estrady nie utrzymuje kontaktów. Czasem się spotykają na jakichś imprezach, raz wspólnie wystąpili na scenie. - To było już po jego powrocie do zawodu - dodaje.
Oprócz działalności kabaretowej wystąpił w kilku filmach. Po 1990 roku zagrał w produkcji Waldemara Szarka "To my", a także w dwóch odcinkach "13 posterunku". Od 1997 roku można go oglądać, choć ostatnio jakby rzadziej, w serialu komediowym "Świat według Kiepskich". - To miła przygoda. Teraz mam ponoć pojawiać się częściej. Na pewno uczynię to z przyjemnością.
W latach 1995-1997 we współpracy ze Sławomirem Sokołowskim, producentem i kompozytorem, występującym w latach 80. w zespole "Bolter", nagrał trzy humorystyczne płyty, utrzymane w stylu disco polo.
- Żadna z państwowych wytwórni nie chciała wydawać tych płyt - opowiada. - Związałem się z ludźmi z Wołomina. Byli bardzo przedsiębiorczy. I pewnie się tam czułem. Kiedy szedłem do stołu bilardowego, nikt inny nie mógł wstać i trzymać kija bilardowego w ręku. Oni mieli wytwórnie i zaproponowali współpracę. I tak stałem się bożyszczem tłumów na targowiskach.
Zwraca uwagę, że wówczas pogniewali się na niego koledzy z branży. - Zostałem zaszufladkowany - mówi. - A ja zdobyłem trzy złote płyty. Mimo to nie mogę iść na wcześniejszą emeryturę jako piosenkarz, bowiem oficjalnie jestem aktorem. Nowe przepisy zrównały artystów estradowych z dramatycznymi. Tak więc wcisnęli mnie do dramatu i muszę czekać do 65 roku życia.
Przyznaje, że muzyka disco polo, choć nie niosła wartości artystycznych, dawała dużą popularność. Teraz jednak, gdy coraz częściej mówi się o powrocie tego gatunku muzyki na polski rynek, on krótko ucina rozmowy. - Proszę na mnie nie liczyć, oświadczam.
Funkcjonującą jeszcze do niedawna "Grupę Bohdana Smolenia" rozwiązał. - Nie znali, niestety, swojego miejsca w szyku - stwierdza. - Wysłałem ich zatem na wcześniejszą emeryturę.
Dwa lata temu zwolnił nieco tempo życia. Jest po zawale. - Czas dać się wykazać młodym - mówi. - Spotykam się czasem ze starą gwardią - dodaje. - Ale już nie te siły. Bawimy się, lecz organizm już nie wszystko przyjmuje. Aż wstyd się przyznać. Prowadzę spokojny żywot, jak na sześćdziesięciolatka przystało. Ale to tylko
cisza przed burzą.
Czuję, że coś jeszcze namieszam.
Od niedawna ma nowe zajęcie. Rozpoczął bowiem wraz ze swoją partnerką działalność terapeutyczną dla dzieci. - Ona jest po kursie hipoterapii - tłumaczy. - Mamy tu jedenaście koni różnych ras. Hodujemy je właśnie pod hipoterapię. Odwiedziło nas już kilkadziesiąt dzieci. Chcemy im pomagać. Niestety, takich placówek ciągle brakuje. Prowadzimy też hotel dla zwierząt.
Z żalem zauważa, że chociaż prowadzą działalność od serca, zupełnie charytatywnie, to ciągle mają kontrolę z urzędu skarbowego. - Bo pewnie zastanawiają się, po co temu Smoleniowi konie - mówi. - A ja ubzdurałem sobie, aby pomagać tym dzieciom. To taka moja nowa miłość. To dzieci z różnymi wadami, do każdego trzeba dotrzeć indywidualnie. W istocie do każdego winny być zaangażowane cztery osoby.
Pierwszy autobus dzieciaków przysłał mu ksiądz. Nie tylko niepełnosprawnych, ale i biednych. Pamięta, jak dziś, kiedy zapytały go, dlaczego to robi, dlaczego je gości? - Bo was kocham - odparł. I po chwili usłyszał: "Nas nikt nie kocha".
- Chcemy założyć stowarzyszenie lub fundację. Damy to wszystko, co mamy do dyspozycji. Państwo zaś niech da etaty. Wspólnie możemy wiele zrobić dla tych dzieciaków.
Poza pracą na rzecz dzieci, przygotowuje się także do występów. Szuka ludzi do zespołu albo oferty od jakiejś grupy, która by go przygarnęła. - Chcę pokazać, że jeszcze istnieję. My jesteśmy skażeni polityką i zawsze chcemy jej dotknąć. Dziś jednak nieco inaczej, bo nasi przywódcy mają tyle poczucia humoru, że aż żal, iż częściej się nie pokazują. Kiedyś w Polsce było tylko śmiesznie, a dziś popełniane błędy to już tragedia. W naszym kraju nie ma szansy, aby zabrakło chleba dla kabareciarzy. Wciąż jesteśmy najweselszym barakiem w tej części Europy.
Tomasz Gawiński