Nieoczywisty trend wśród Polaków. Przed rodzicami kluczowy wybór
Wojciech i Marta mają dwoje dzieci i odetchnęli z ulgą, gdy sprzedali samochód. Teraz liczą zaoszczędzone pieniądze, a na urlopie, zamiast gnać przez pół kraju, wsiadają w pociąg i zwiedzają okolicę. Co innego słychać u Jacka oraz Kasi, którzy podróż komunikacją publiczną z synkiem porównują do "organizowania programów kosmicznych". W Interii sprawdzamy, czy polskie rodziny muszą kupować auta, aby dobrze ułożyć sobie życie.
W naszym kraju na 1000 mieszkańców przypada około 500 samochodów, a ich średni wiek to 16 lat, co wynika z danych w ewidencji CEPiK. Plasuje to Polskę mniej więcej pośrodku europejskiego zestawienia. Jednocześnie wykluczenie komunikacyjne - brak jakiegokolwiek transportu publicznego lub jego oferta skonstruowana tak, że trudno z niej korzystać - dotyka szacunkowo kilkunastu milionów Polaków.
Gdy gdzieś wybucha sprzeczka, czy państwo powinno inwestować w komunikację zbiorową, a może ułatwiać obywatelom zakup i utrzymanie samochodu, jej uczestnicy najczęściej rzucają podobnymi argumentami. - Nie można zmuszać ludzi do siedzenia za kierownicą; dzieci oraz starsi nie mogą sami jeździć - powiedzą pierwsi, a drudzy zripostują: - Auto to wolność, jadę dokąd, kiedy chcę i jest wygodniejsze.
Rodzina musi mieć samochód? "Sprzedaliśmy auto i poczuliśmy ulgę"
Dla jednych świętą prawdą, a dla innych memem jest powracający w internetowych przepychankach argument, że nie da się ułożyć rodzinnego życia bez samochodu. Bo trzeba odwieźć dzieci do szkoły, potem żonę do pracy, następnie dojechać do swojej firmy, a po południu wykonać taki sam rejs po mieście, tylko w odwrotnym kierunku i zahaczyć po drodze o supermarket. A jeszcze gorzej, gdy mieszkamy nie w mieście, lecz na wsi oddalonej od marketu o 15 kilometrów.
A więc, mając partnera czy partnerkę oraz dzieci, da się funkcjonować bez opla, volkswagena, seata...? Takie pytanie postawiliśmy kilku rodzinom - przy domach niektórych z nich stoi jedno lub nawet dwa auta, inni wybierają alternatywne środki lokomocji. Najpierw zaglądamy do Wojciecha, Marty i ich małych pociech, którzy swoje miejsce na Ziemi znaleźli na przedmieściach Krakowa.
- Mieliśmy samochód, ale trwało to całe cztery miesiące, aż się zepsuł. Dostaliśmy go na Boże Narodzenie, a już w kwietniu sprzedaliśmy i właściwie poczuliśmy dużą ulgę; głównie chodziło o koszty. Na początku też nie mieliśmy auta, jedynie coś myśleliśmy, aby je kupić. Prawo jazdy zrobiłem późno, bo miałem wtedy 28 lat, a teraz mam 32. Marta kilka razy podchodziła, aby je wyrobić, ale zrezygnowała całkowicie - słyszymy.
Wakacje z dziećmi, ale bez auta. Wsiadają w pociąg i zwiedzają okolicę
Jak opisuje Wojciech, z domu do pętli, skąd odjeżdża komunikacja publiczna, idzie pięć-osiem minut. Stamtąd do pracy nie jedzie bezpośrednio, niekiedy ma przesiadkę, czasem zmienić pojazd musi więcej razy. Cała trasa zajmuje mu 40 minut. - Nawet jak mi coś ucieknie, jestem w stanie znaleźć inne połączenie - zapewnia.
Marta natomiast zajmuje się dziećmi i nie podróżuje tak często, by potrzebowała samochodu. - Wszystko, co potrzebne, mamy blisko: jest lekarz, miejsca dla dzieci, są sklepy, a jeśli konieczne są większe zakupy, wstępuję po nie, wracając z pracy. Często wychodzi tego dużo, ale noszenie dzieci na rękach jest tak samo wymagające, jakby to były ciężkie siatki - wyjaśnia jej partner.
A co z urlopem? W końcu nie we wszystkie punkty w Polsce da się sprawnie dotrzeć "zbiorkomem". Wojciech i Marta znaleźli na to sposób: korzystają z kolei lub komunikacji miejskiej, aby zwiedzać okolicę. Byli chociażby w Ojcowskim Parku Narodowym. - Jesteśmy w stanie z żoną odwiedzić najbliższe rejony. Nie trzeba objeżdżać połowy świata, ponieważ to, co leży blisko, też jest bardzo ładne - odpowiada mężczyzna.
Dodaje, że w transporcie zbiorowym znajduje chwilę, aby rano się rozbudzić, a po południu odpocząć od obowiązków, jak również nie stać w korkach. Przyznaje jednak, iż zdarzyło się, że pomoc teściów, mających samochód, stała się potrzebna. - Byliśmy na wakacjach w Sarbinowie nad Bałtykiem i kupiliśmy krzesełka dla dzieci do auta rodziców żony. Oni ruszyli nim, a ja dojechałem pociągiem. Na miejscu byliśmy w tym samym czasie - sumuje Wojciech.
Nie ma samochodu, nie wyjedziesz ze wsi. Autobus jedzie dookoła i prosi o remont
Inaczej do sprawy podchodzą Marcin i Magda. Mieszkają w małej wsi w Małopolsce, posiadają dwa auta i nawet, jeśli tylko jedno z nich ląduje u mechanika, nie jest im łatwo. - W naszej miejscowości jest 700 mieszkańców, sklep, podstawówka od pierwszej do trzeciej klasy, kościół i biblioteka otwarta co wtorek przez parę godzin - i tyle. Gdy nie ma samochodu, jedna osoba jest uziemiona - tłumaczą.
Oboje pracują w Krakowie, a także ich dzieci uczą się w drugim największym mieście Polski. Jaką mieliby alternatywę dla własnego transportu? - Do Skawiny jadę autem 15 minut, autobusem aż 40 - tak ułożone są trasy, mają dużo przystanków. Pociąg jest fajny, ale idę na niego pół godziny, a przy stacji nie wybudowano parkingu P+R - zauważa Marcin.
Według nich bez auta kłopotliwy stawałby się wyjazd do większego sklepu znajdującego się parę wiosek dalej. Obok niego nie przejeżdżają autobusy z ich stron, a nawet jeśli zawoziłyby do celu to stan taboru "zasługuje na uwagę". Marcin swoją miejscowość porównuje przy tym z tą, gdzie mieszkają jego rodzice. Liczy 800 mieszkańców, ale to znane uzdrowisko, więc jest i transport, i handel, i infrastruktura. - Tam da się przeżyć bez samochodu - podkreśla.
Zapytany, czy gdyby z rodziną mieszkał w dobrze rozwiniętym mieście, uznaje, iż "jedno auto jak najbardziej by nam wystarczyło". Zaznacza, że chociażby w Krakowie, gdzie kiedyś wiele lat przebywał, mógł zamawiać pojazdy z aplikacji prywatnych firm, dostępne były też taksówki oraz tramwaje. - Jeśli dziś chciałbym tam jechać od siebie na imprezę, za taxi z powrotem zapłaciłbym 150 złotych. Drożyzna, a gdybym wybrał pociąg: dłużyzna - kwituje.
Z dzieckiem komunikacją publiczną? "Pułap organizowania programów kosmicznych"
Przenosimy się do Warszawy, gdzie rozmawiamy z Jackiem i Kasią. Niedawno urodził im się syn i gdy myśleli, jak zaplanować pierwszy urlop z dzieckiem, doszli do jednego wniosku. - Kiedy rodzina się powiększa, wyjazd na wakacje oznacza już nie tylko zabranie dwóch walizek, ale również łóżeczka turystycznego, wanienki, zapasu ciuszków, produktów higienicznych, zabawek i 148 innych rzeczy. Poziom skomplikowania podróży komunikacją publiczną wydaje się równać z pułapem organizowania programów kosmicznych - mówią.
Dla nich dylematem nie staje się, "jaką formę komunikacji wybrać, tylko czy nasz bagażnik wszystko pomieści, czy to już czas na większe auto". - Również krótsze wyprawy samochodem w nieco bardziej odległe tereny pod miastem mogą stać się przyjemnie spędzonym popołudniem na łonie natury, kiedy bezpośrednio i szybko można dojechać w miejsce docelowe. A każdy rodzic malucha lubiącego spać w aucie wie, że chwile za kierownicą, czy w fotelu pasażera, ze śpiącym w foteliku bobasem to doskonały odpoczynek - opisują.
Ryszard i Dorota mają starsze dzieci niż Jacek oraz Kasia, kiedyś mieli samochód, a teraz dzielą się podobnymi wnioskami, co Wojciech i Marta. - Utrzymanie auta było kosztowne. Rzadko go używaliśmy, wyłącznie do dłuższych tras, aż w końcu zaczął się psuć. Korzystamy więc z pociągów albo pożyczamy samochód od znajomych czy rodziny, bo w mieście on się nie opłaca. Mamy bilety miesięczne, córka jeździ tramwajem sama, druga pewnie niedługo zacznie, komunikacja miejska jest szybsza i można w niej czytać książkę czy słuchać muzyki - opisuje mężczyzna.
Uzupełnia jednak, że problemy pojawiają się przy nagłych sytuacjach. Mogą zamówić przejazd z aplikacji, ale w dwóch przypadkach nie udało im się znaleźć żadnego odpowiedniego samochodu. Często się to nie zdarza, bo - jak przyznają - są "planującą rodziną". - Pytam się teściowej, czy za miesiąc pożyczy auto. Spontanicznie mogę zabrać żonę na spacer czy do restauracji. Dodatkowo mamy owczarka niemieckiego, dlatego musimy planować. Każda najmniejsza wycieczka jest "duża", nawet przy wypadzie nad wodę trzeba kombinować. Zresztą było tak samo, gdy mieliśmy samochód - wspomina.
Wszyscy samochodów mieć nie mogą. "Zabierają przestrzeń, wydzielają spaliny"
Głos na łamach Interii zabiera też Agnieszka Krzyżak-Pitura, prezeska Fundacji Rodzic w Mieście. Jest mamą trójki dzieci, ma auto, ale nie używa go, by codziennie dokądś się przemieścić. Jak zaznacza, nie neguje tego, iż ludzie potrzebują własnego transportu. - Mamy potrzebę zrobić duże zakupy, odwiedzić rodzinę, wyjechać na wakacje - szczególnie, że w Polsce istnieje dość duże wykluczenie komunikacyjne. Brakuje międzymiastowej komunikacji, którą możemy dotrzeć do celu łatwo, przyjemnie, tanio oraz szybko - wymienia.
Według niej niemożliwe jest jednak, by wszyscy w kraju, którzy mają uprawnienia do kierowania, posiadali samochody. - Nie możemy mieć ich ciągle więcej i więcej, ponieważ zabierają przestrzeń pod bardziej użyteczne społecznie rozwiązania: zamiast chodnika powstaje jezdnia, w miejscu podwórka buduje się parking. To natomiast wpływa na nasze zdrowie, sposób poruszania się, czy mamy miejsce na kontakty społeczne. Dodatkowo auta wywołują negatywne skutki zdrowotne, wydzielają trujące spaliny - przypomina.
Jak wskazuje, osiadłym w małym miasteczku niekoniecznie potrzebny jest samochód - pod warunkiem, że blisko mają szkołę, a dorośli idą do pracy na przykład o własnych nogach. Zapytana z kolei, czy przydałyby się akcje edukacyjne dla najmłodszych, jak korzystać z komunikacji publicznej, odpowiedziała: - Tak, akcje, ale dla dorosłych. O tym, czy dzieci jadą na lekcje samochodem, na rowerze albo idą pieszo, decydują rodzice. Muszą mieć świadomość, że jeśli władze nie zadbały o ich bezpieczeństwo, małego dziecka nie mogą puścić samemu - przestrzega Agnieszka Krzyżak-Pitura.
Wiktor Kazanecki
Kontakt do autora: wiktor.kazanecki@firma.interia.pl
----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!