Potężne nożyce zawieszone na pomarańczowym ramieniu nie znają sentymentu. Raz za razem kruszą resztki konstrukcji. Pył wpada w oczy i osiada na wargach. Stoimy przed zawaloną kamienicą. Ale tu runęło coś więcej. O wybuchu na plebanii pastor Adam Malina dowiedział się telefonicznie. Trudno było uwierzyć. Przecież kilka minut wcześniej rozmawiał z wikarym, który znajdował się w budynku. Malina wsiadł w samochód i ruszył w kierunku katowickich Szopienic, starając się czegoś dowiedzieć. O tym, że jego syn żyje, usłyszał w pierwszej kolejności. Mateusz wyszedł z budynku trzy minuty przed eksplozją. Spieszył się na autobus. Później przyszła wiadomość o rodzinie wikarego: są poszkodowani, ale ich życie nie jest zagrożone. Na poddaszu, gdzie przebywały dwie Ukrainki, runęły ściany, ale podłoga wytrzymała. Słysząc wybuch, kobiety rzuciły się na nią i nakryły głowę rękoma. Tak uczono je w Ukrainie, z której uciekły przed wojną: w razie strzału, padnij, zasłoń głowę i czekaj. Wiadomość o Edwardzie D. była szczątkowa: mężczyznę wyciągnięto spod gruzów, przeżył, ale nie wiadomo, w jakim jest stanie. Ostatnie były wieści o czterech pracownikach. Tego dnia mieli remontować poddasze, ale pogoda była ładna, poszli więc robić dach. To uratowało im życie. Halina i Elżbieta D. zostały odnalezione pod gruzami po kilku godzinach. Były martwe. 1. Dla pastora Piotra Ucińskiego i jego żony Joanny piątkowy poranek miał być zwyczajny: pobudka, śniadanie, przygotowanie dwóch małych córek do przedszkola. Tego dnia duchowny wstał wcześniej. To on pierwszy poczuł na korytarzu zapach gazu. Kiedy dokładnie, nie wiadomo. Powiedział o tym żonie. Wyszedł na korytarz, zapukał do mieszkania państwa D. Zapytał sąsiadów, czy w ich mieszkaniu nie ulatnia się gaz. Zaprzeczyli. Proboszcza Maliny z żoną nie było w domu. Wikary zadzwonił do niego. Malina przysłał na plebanię syna z zapasowymi kluczami do ich mieszkania. Sprawdzili, ale nic nie poczuli. Piotr otworzył okna i drzwi, żeby przewietrzyć plebanię - to wiemy z opowieści pastora Maliny. Ten poinformował wikarego, że niebawem przyjedzie ktoś z uprawnieniami gazowniczymi. Piotr zakręcił główny zawór gazu. Potem poszedł do mieszkania numer trzy, do państwa D. Poinformował ich o całej sytuacji i wrócił do siebie, gdzie jego żona kończyła ubierać dziewczynki. - Szykowaliśmy się do wyjścia do przedszkola, mąż miał zawieźć córki. Ubrały już buciki, kurtki, szaliki. Mieliśmy im zakładać czapeczki i właśnie wtedy nastąpił wybuch. Był huk, ciemność, fala gorąca. To były ułamki sekund. Na mnie spadło coś lekkiego. Pierwsza myśl: muszę się szybko podnieść i odszukać dzieci - opowiada Joanna Ucińska. Każde z nich odrzuciło w inną stronę. Joanna znalazła się bliżej Diany. Głowa trzylatki była pod gruzem. Dziewczynka machała rękami i nogami, przeraźliwie krzycząc. Ten obraz wróci do młodej kobiety wielokrotnie. Pięcioletnią Małgosię przysypało, spod gruzów wydostał ją Piotr. Joanna szukała drogi wyjścia z młodszą córką na rękach. Okno w kuchni. Podała córkę mężczyźnie w kasku. Sama wróciła, chciała pilnie wezwać pogotowie, ale telefonu nie było. Był za to przysypany od pasa w dół mężczyzna. To Edward, sąsiad. Joanna chciała go odgrzebać, ale nie dała rady. Wtedy ktoś zawołał, żeby uciekała, bo tam niebezpiecznie, może jeszcze runąć. Z pomocą świadka katastrofy wyszła z gruzów, które jeszcze kilkanaście sekund temu były jej domem. Eksplozja była potężna, a potem pojawiła się wielka chmura pyłu. W sąsiednich budynkach powypadały szyby. Najmocniej została uszkodzona szkoła naprzeciwko. Nie przebywały w niej dzieci, piątek był ostatnim dniem ferii. Pierwsi na miejscu wybuchu pojawili się pracujący w pobliżu mężczyźni. - To jednemu z nich przekazałam Dianę. Później jej szukałam, nie wiedziałam, gdzie trafiła. Znalazła się w karetce obok. Wszystko działo się bardzo szybko - relacjonuje Joanna. 2. To ciała 69-letniej Haliny i jej 40-letniej córki Elżbiety wydobyto spod gruzów plebanii kościoła ewangelicko-augsburskiego w Katowicach-Szopienicach. To ich mieszkanie wyleciało w powietrze. To ich nazwiskami - i ocalałego z katastrofy Edwarda, męża Haliny i ojca Elżbiety - podpisany jest wstrząsający list, w którym rodzina zapowiada rozszerzone samobójstwo. Na pewno byłoby łatwiej, gdyby to był zwykły wypadek. Rozszczelnienie gazu, zabłąkana iskra. Dwie osoby nie żyją, trzecia ranna, poważnie oparzona. Poza tym jakiś cud chyba, palec boży, łaskawość losu. Bo przecież czteroosobowa rodzina naprzeciwko mogła zginąć w mgnieniu oka. Kiedy gruz przysypuje głowę trzylatki, a odłamki ścian przygniatają jej o dwa lata starszą siostrę, może być naprawdę źle. Ale nie ma białych trumienek, są białe szpitalne łóżka i dobre rokowania. Ukrainki z poddasza też mogły umrzeć, ale ocalały. Gdy opada pierwszy kurz po wybuchu, mają siłę, żeby krzyknąć w stronę Joanny, którą widzą na dole: "Żyjesz?!". Proboszcza z żoną nie było w mieszkaniu, a robotnicy poszli na dach, choć pierwotnie mieli pracować na poddaszu. Dzięki temu przeżyli. Ale to nie był zwykły wypadek. Jest list, jest konflikt, jest sprawa w sądzie. I więcej pytań niż odpowiedzi. 3. W poniedziałek, dwa dni po eksplozji, redakcja "Interwencji" Polsatu ujawnia list, który dotarł do niej tego samego dnia rano. Obszerna korespondencja, na cztery strony. Podpisana przez Halinę, Edwarda i Elżbietę D. Na kopercie pieczątka z datą: 25 stycznia, dwa dni przed katastrofą. "Jeśli ktoś zastanawia się, jak doszło do tej tragedii w Katowicach-Szopienicach, to oto kilka słów wyjaśnienia" - zaczynają. Czy pisząc o tragedii, chodzi im o eksplozję? Czy może ta myśl pojawi się później? W liście wskazują przecież na tabletki nasenne, które "pozwolą im odejść skutecznie i po cichu". Może tragedią określają swój wieloletni konflikt z proboszczem Maliną? Rodzina D. nazywa go "klechą", zarzuca mu kłamstwa, oszustwa i niedocenianie ich pracy. Może na tragedię patrzą szerzej i chodzi o walkę o mieszkanie, na które nie było ich stać? 4. Agnieszka Raś-Otten w kamienicy tuż obok plebanii mieszka od trzech dekad. Państwa D. pamięta bardzo dobrze. - Uśmiechnięci, życzliwi, cisi. Widywałam ich nieraz, jak spacerowali z pieskami. W oknach mieli mnóstwo kwiatów - opowiada. - Nie wiedziałam, że mają takie problemy. Pamiętam, jak raz pani Halina zagadnęła mnie o pracę dla jej córki w Niemczech, bo tu coś nie mogła znaleźć. Chcieli, starali się. Myślę, że cała ta sytuacja była dla nich bardzo trudna, bo to byli ludzie dumni. Chodzili z podniesionymi głowami, szczególnie pan Edward - wspomina Agnieszka Raś-Otten. Z relacji sąsiadów wyłania się obraz rodziny D. jako normalnej, zwyczajnej, uprzejmej. Z nikim nie utrzymywali bliższego kontaktu. Wycofani - to słowo, które najczęściej pada w kontekście D. Do Szopienic sprowadzili się z pobliskich Mysłowic, gdzie zajmowali mieszkanie kolejowe. Czynsz był dla nich za wysoki, nie starczało na życie. Edward chciał zamienić lokal na mniejszy i tańszy. Pisał kolejne podania, bezskutecznie. Od swoich przełożonych miał usłyszeć: ale kto będzie za to mieszkanie płacić. Pod koniec 1999 r. Halina i Edward dowiedzieli się, że parafia ewangelicko-augsburska w Katowicach-Szopienicach szuka kościelnego. W zamian za prace na rzecz wspólnoty parafia oferowała bezpłatne mieszkanie. D. byli ewangelikami. Postanowili ubiegać się o to stanowisko. Udało się. Halina, Edward i ich dwoje dzieci - bo poza Elżbietą mieli jeszcze jedną córkę - zamieszkali na plebanii przy ulicy Bednorza. Do ich obowiązków należało: sprzątanie kościoła i dbanie o otoczenie budynku, grabienie liści, zamiatanie chodnika, otwieranie i zamykanie świątyni. Utrzymywali się z kolejowej pensji Edwarda. W 1999 r. do Szopienic sprowadził się także ks. Adam Malina z rodziną, obejmując funkcję proboszcza. Zamieszkał w lokalu służbowym, który po zakończeniu służby będzie musiał opuścić. Kiedy relacje między proboszczem Maliną a rodziną D. zaczęły się psuć? Po latach trudno to ustalić. Na pewno konflikt narastał stopniowo: pierwsza różnica zdań, pierwsze "nie", inne spojrzenie na rzeczywistość. - Nie było ekscesów. Chodziło o wizję tego, co kościelny ma robić i jaka jest jego rola - mówi pastor Malina. "Nasza praca od początku była niedoceniana. Czym bardziej się staraliśmy, tym bardziej byliśmy gnębieni" - twierdzą D. To wiemy z listu, jaki pozostawili. Dlaczego czuli się niedoceniani, czy rozmawiali o tym z pastorem Maliną, czy komuś ze wspólnoty opowiadali o swoich dylematach? Te pytania pozostaną bez odpowiedzi. - Tak po ludzku ten list zabolał - mówi pastor. 5. Kiedy Halina została kościelną, miała 45 lat. W 2016 r. kobieta osiągnęła wiek emerytalny i udała się do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Miała otrzymać 570 zł emerytury - bo według ZUS-u przepracowała 13 lat. Praca na rzecz parafii i kościoła nie była oskładkowana. Jednak urzędnicy uznali, że Halina zawarła umowę o świadczeniu usług, dlatego składki emerytalne powinny być odprowadzane. Innego zdania jest pastor Malina. - Nie była to umowa o pracę, ani umowa zlecenie czy o dzieło. Była to umowa, która regulowała zasady przebywania na terenie parafii państwa D. Sprawa trafiła do sądu. Ten okręgowy przyznał rację Halinie i Edwardowi. Apelacyjny stwierdził, że to parafia ma rację. Sądowa batalia trwała kilka lat. W 2016 r. Halina przestała pełnić funkcję kościelnej. To kobieta miała pierwsza powiedzieć pastorowi Malinie, że chce odejść. Tak wynika ze słów duchownego. Choć ten przyznaje, że rada parafialna i tak planowała zakończyć współpracę z małżeństwem D. Zgodnie z zawartą umową rodzina D. miała kilka miesięcy na wyprowadzenie się z mieszkania. - Poinformowali mnie, że złożyli wniosek do miasta i starają się o przydział nowego lokum - mówi proboszcz Malina. "Lata mijały, a my wciąż staraliśmy się o mieszkanie, ale zawsze ta sama odpowiedź, nie spełniamy kryterium, najpierw za małe zarobki, później niby za duże. W rzeczywistości jednak chodziło o spełnienie żądania czy życzenia Maliny i nie przydzielać nam wyczekiwanego mieszkania" - napisali D. w pożegnalnym, momentami niespójnym liście. Rodzina D. uważa, że pastor Malina miał użyć swoich wpływów, żeby urzędnicy nie przyznali im mieszkania. Po czym dodaje, że duchowny chciał ich wyrzucić, aby lokal na plebanii przekazać synowi. Z informacji uzyskanych w urzędzie miasta Katowice wynika, że D. kilkukrotnie starali się o przyznanie mieszkania. Wnioski były jednak odrzucane przez urzędników, ponieważ rodzina przekroczyła górne kryterium dochodowe na jednego członka rodziny. Zgodnie z przyjętą przez radnych uchwałą chodzi o kwotę 2141 zł. Ostatecznie urzędnicy zaproponowali, że rodzina D. może się ubiegać się o lokum z programu "mieszkanie za remont". Chętni mogą starać się o lokale od miasta. W zamian za jego remont rodzina D. płaciłaby niższy czynsz. Halina i Edward nie przyjęli propozycji. Nie było ich na nią stać. 6. - Czy tym ludziom naprawdę nie można było pomóc? - pyta z goryczą w głosie Agnieszka Raś-Otten. - Dom to ostoja, dom to bezpieczeństwo. Pamiętacie państwo kamienicę na Chopina, gdzie kiedyś zginęło małżeństwo Kmiecików z synkiem? Tam sprawca był zagrożony eksmisją - mówi. 23 października 2014 r. małżeństwo dziennikarzy Dariusz Kmiecik i Brygida Frosztęga-Kmiecik oraz ich dwuletni syn Remigiusz zginęli pod gruzami kamienicy u zbiegu ulic Chopina i Sokolskiej w Katowicach, która zawaliła się w wyniku wybuchu gazu. Do eksplozji doszło w mieszkaniu 45-letniego Mariusza P. Mężczyzna zmagał się z problemami finansowymi, miał też nakaz eksmisji. Prokuratura ustaliła, że rozkręcił rury instalacji gazowej w łazience. W wyniku nagromadzenia się gazu, a potem włączenia światła albo lodówki doszło do eksplozji. P. zmarł kilkanaście dni po wybuchu. 7. Z relacji ks. Maliny wynika, że ostatnie tygodnie przed katastrofą nie różniły się od wcześniejszych. Nie było oznak, że może dojść do tragedii. Wtedy już pani Halina poważnie chorowała - w liście pożegnalnym napisała, że zmagała się z nowotworem płuc z przerzutami do nadnercza i mózgu. Proboszcz, jak nam powiedział, nie wiedział o chorobie byłej kościelnej. Małżeństwo nie utrzymywało relacji z drugą córką. Kobieta mieszkała z rodziną na plebanii. Jednak kilka lat temu spakowała rzeczy i wyjechała z Szopienic, zrywając kontakt z rodzicami i siostrą. Joanna, żona wikarego, której rodzina od półtora roku mieszkała drzwi w drzwi z państwem D., też nie zauważyła widocznych zmian w zachowaniu tej rodziny. Było "jak do tej pory". - Nie mieliśmy bliskich relacji, ale mówiliśmy sobie "dzień dobry". Zwykła sąsiedzka uprzejmość. Nasz jedyny bliższy kontakt był wtedy, kiedy utknęłam w korkach z Małgosią, a Piotr musiał wychodzić. Poprosiliśmy panią Halinę, żeby przypilnowała przez chwilę Diany. Zgodziła się, przyszła do naszego mieszkania, była miła. Ja przeprosiłam za kłopot, ona się uśmiechnęła - wspomina żona wikarego. Jak dodaje, o historii samego konfliktu nie rozmawiali z proboszczem za wiele. - Wiedzieliśmy, że jest wyrok, że jest zasądzona eksmisja. Te tematy często przy nas nie wypływały - mówi. W grudniu 2022 roku rodzina D. podpisała ugodę sądową. Zgodnie z zawartym porozumieniem państwo D. mieli spłacić część zaległego czynszu w kilkudziesięciu ratach po ok. 500 złotych miesięcznie. Wcześniej otrzymali ze strony parafii dwie propozycje mieszkań czynszowych - jedno w Katowicach, drugie w Sosnowcu. Odrzucili je, tłumacząc, że nie mają na opłaty. W liście pożegnalnym rodzina D. wspomina o "niebagatelnych sumach niby za media", jakich miał od nich w ostatnim czasie żądać proboszcz. Zaraz po tym pisze: "Nie pozostało nam nic innego, jak rozszerzone samobójstwo". Kiedy napisali te słowa? Co myśleli? O czym rozmawiali w piątkowy poranek? Czy komuś z nich przeszło przez myśl, żeby odstąpić od tego planu? A może to jednak był wypadek? 8. - Tak sobie myślę, że nie mogliśmy tego przewidzieć w żaden sposób, nie wiedzieliśmy, co się dzieje za drzwiami sąsiadów. Oni podjęli taką decyzję, takie działania, a skoro to nie był plan Boga, żebyśmy zginęli, to Bóg tak pokierował, abyśmy z tego wyszli najlepiej, jak się da. Ja to tak widzę, tak w to wierzę. Nasze córki prędzej czy później z tego wyjdą - opowiada Joanna. - Dla pań D. ten temat jest już nieaktualny. Panu Edwardowi nie zazdroszczę. Udał mu się ten plan, a jednocześnie nie. Jak po czymś takim żyć? - pyta. Czy ma żal? Jak mówi, jest w niej dużo emocji. Ulga i wdzięczność mieszają się ze złością i niedowierzaniem. - Jeden powie: to byli wariaci. Inny, że mieli rację. Ludzie lubią mieć czarno-biały świat. Nie twierdzę, że sytuacja państwa D. była łatwa, ale staram się zrozumieć motywację. Wiem, że jak człowiek jest w trudnej sytuacji, to traci dystans. Tylko co my do tego mieliśmy? A te dziewczyny z Ukrainy, co one winne? Joannie nie ma kto odpowiedzieć. - Powiedziałam mężowi od razu, że wybaczymy. My pójdziemy do przodu, ale co stanie się z resztą? 9. Potężne nożyce zawieszone na pomarańczowym ramieniu nie znają sentymentu. Raz za razem kruszą resztki konstrukcji. Pył wpada w oczy i osiada na wargach. Stoimy przed zawalonym domem. Ksiądz Malina krąży w pobliżu. Wchodzi i wychodzi z budynku kościoła, odbiera telefony. Wydaje się nie patrzeć w stronę rumowiska. Trudno? - Proszę mnie o to nie pytać - kręci głową. Edward leży w szpitalu. Zaznaczył, żeby lekarze nie informowali dziennikarzy o jego stanie. Jeśli prokuratura postawi mu zarzuty, nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle będzie miał okazję odwiedzić grób swojej żony i córki. Michał, syn pastora patrzy, jak wielkie szczypce rozbierają resztki domu, w którym się wychował. - Odbudujemy - mówi. Dom się odbuduje. Ale tu runęło coś więcej. ----- Na zdjęciu tytułowym od lewej: pastor Adam Malina, zawalona kamienica i Halina D / fot. Aleksandra Włodarczyk Chcesz porozmawiać z autorami? Napisz: justyna.kaczmarczyk@firma.interia.pl, dawid.serafin@firma.interia.pl