Teoretycznie historia napadu na Jasnej jest prosta i była już wielokrotnie opowiedziana. 22 grudnia 1964 roku nieznani sprawcy napadli na placówkę Narodowego Banku Polskiego w Domu Pod Orłami, zdobyli łup, uciekli i nigdy ich nie złapano. Późnym popołudniem, kiedy było już ciemno, do banku podjechał samochód, przewożący utarg z Centralnego Domu Towarowego. Wewnątrz było dwóch konwojentów i kasjerka. Przewozili ponad 1,3 miliona złotych, co stanowiło równowartość ponad 700 ówczesnych, średnich krajowych pensji. Wysiedli z samochodu, jeden z konwojentów niósł worek z pieniędzmi. Nagle natrafił na nieznanego mężczyznę. Napastnik strzelił mu w pierś i wyrwał worek. Sekundy później kolejny napastnik zaatakował drugiego konwojenta. Pierwszy strzał oddał z ukrycia, potem podbiegł do ofiary i dwukrotnie strzelił w głowę. W tym czasie kasjerka schowała się za samochodem, a pierwszy z konwojentów zaczął uciekać z raną postrzałową do budynku banku. Natychmiast wezwana milicja przybyła po kilku minutach. Ale było już za późno. Sprawcy krótko po oddaniu strzałów wsiedli do samochodu marki Warszawa i odjechali. Oficjalnie nigdy ich nie złapano. Wielkie śledztwo Mimo cenzury, sprawą zaczęły żyć media, a od opowieści o napadzie huczała cała Warszawa. Władze musiały podjąć szeroko zakrojone działania, bo spektakularny napad w centrum stolicy był ujmą na honorze aparatu bezpieczeństwa. Śledztwem zajęła się specjalna grupa dochodzeniowa P-64, którą powołał komendant główny milicji. Sprawców powiązano z wcześniejszymi napadami z 1957 i 1959 roku, kiedy również nie ustalono przestępców. Jak wylicza dziennikarz i publicysta Przemysław Semczuk w książce "Czarna wołga. Kryminalna historia PRL", sprawdzono ponad 10 tysięcy samochodów marki Warszawa i prawie 400 tysięcy teczek osobowych. Za informacje o sprawcy ustalono nagrodę w kwocie 100 tysięcy złotych. To nie wszystko, bo szczegółowej analizie poddano znalezione na miejscu napadu łuski. Na jej podstawie milicjanci otrzymali dane o mikrouszkodzeniach luf broni, z których oddano strzały. Były to pistolety PW-33, produkowane w Polsce na radzieckiej licencji. Fabryka w Radomiu zrobiła ich prawie 50 tysięcy. Trzeba było sprawdzić każdy pistolet. Odstrzelono 49 tysięcy naboi, a łuski przesyłano do laboratorium w Warszawie. Wszystko to trwało prawie rok. Żadna łuska nie miała takich parametrów jak te z napadu, ale znaleziono podobne. Na tej podstawie wytypowano, że broń użyta do napadów została skradziona w 1957 roku z jednostki wojskowej w Zabrzu. W tym przypadku zakres podejrzanych był tak duży, że sprawę skradzionej broni umorzono. W śledztwie była też kobieta Ewa G., która twierdziła, że chwilę przed napadem spotkała w okolicach Jasnej znajomego, którego podejrzewała o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Semczuk zaznacza, że w przypadku tego wątku, z państwowych urzędów zniknęło wiele dokumentów. Tajemniczy list Grupę P-64 rozwiązano w 1982 roku i sprawa napadu na Jasnej trafiła do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W 1988 historię ponownie opowiedział dziennikarz Andrzej Gass, który opublikował artykuł na ten temat w tygodniku "Kulisy". Krótko później redaktor otrzymał tajemniczy list. Nadawca twierdził, że sprawców wykryto po kilku miesiącach i po cichu zlikwidowano. Napisał, że informacji nie podano do publicznej wiadomości, żeby społeczeństwo nie straciło zaufania do państwa. W swojej wersji opowiadał, że sprawcami byli dwaj oficerowie Służby Bezpieczeństwa. Jak przytacza Semczuk, Gass szukał autora listu. Szybko ustalił, że dane było zmyślone i pod wskazanym adresem nikt taki jak na kopercie nie mieszka. Natomiast w tej samej miejscowości żyła rodzina o nazwisku takim, jak nadawca. Dziennikarz rozmawiał z młodym człowiekiem, który twierdził, że jego dziadek miał być funkcjonariuszem MO w latach 60., ale wyjechał za granicę. Trop się urwał. Przedawnienie sprawy i świadek, który milczał 55 lat Kolejny znany wątek napadu na Jasnej to publikacja "Rzeczpospolitej" zupełnie współczesna, bo z 2019 roku. Gazeta opisała, że w tym czasie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie zgłosił się mężczyzna, który miał znać tożsamość jednego ze sprawców i jego znajomego, którzy pasowali do rysopisów z lat 60. Śledczy go przesłuchali, ale nie podjęli działań, bo sprawa napadu przedawniła się w 1994 roku, a jeden z rzekomych sprawców zmarł w 2013. Dziennik rozmawiał z informatorem prokuratury i z jego wersji wynika, że wskazany sprawca krótko po napadzie zmylił milicjantów i... poszedł do więzienia za niezapłacone podatki. Za kratkami spędził trzy miesiące. Później wraz ze swoim znajomym zajmował się handlem samochodami. "Rzeczpospolita" zapytała informatora czy wskazany mężczyzna współpracował z SB. Odpowiedź była twierdząca. Jednak dziennik zaznacza, że w Instytucie Pamięci Narodowej informacji na temat danej osoby nie ma. Mimo, że od napadu na Jasnej minęło prawie 60 lat, sprawa wciąż pozostaje nierozwiązana. Na następną "Historię w Interii" zapraszamy 20 lipca. --- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!