Schemat zazwyczaj jest podobny. Najpierw są niekorzystne prognozy, ostrzeżenia hydrologiczne, potem pada informacja o wprowadzeniu pogotowia przeciwpowodziowego. Gdy robi się naprawdę niebezpiecznie, zapada decyzja o ewakuacji mieszkańców. Nie zawsze jest to cała miejscowość, ale zazwyczaj domostwa najbardziej zagrożone. Problem w tym, że to, co widać za oknem, nie zawsze przekonuje gospodarzy posesji. Część z nich postanawia pozostać "u siebie". Jedni liczą, że fala szybko opadnie, inni - nawet jeśli wiedzą, że może być groźnie - nie wyobrażają sobie, by opuścić dom. Są bowiem tacy, którzy na apele służb dotyczące ewakuacji pozostają niewzruszeni. Dlaczego? Zapytaliśmy ekspertów. Powódź: Odmawiają ewakuacji. "Starych drzew się nie przesadza" - Ważnych jest kilka czynników. Z jednej strony jest to wiek. Mówi się, że "starych drzew się nie przesadza" i coś w tym jest. Osoby w dojrzałym wieku są bardzo przywiązane do miejsca, mają dużo większy opór do jego opuszczenia, mimo że zagrożenie jest realne. Tylko że zagrożenie, które dla jednych jest oczywiste i niebezpieczne, innych może po prostu zmrozić. Dochodzi do blokady, jesteśmy w szoku, trudno nam podjąć jakieś działania - mówi Interii Marta Drinčić, psycholog, specjalistka w zakresie interwencji kryzysowych. - Mówimy o sytuacji kryzysowej, w której do końca nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak zareagujemy. Dla jednych to naturalne, że działają zadaniowo, robią plan, pakują się, opuszczają te miejsca. Inni mogą zareagować zupełnie inaczej, bardzo emocjonalnie. Główne strategie to "walcz, uciekaj, zamroź się" - dodaje specjalistka. Na czym polegają te strategie? Spróbujemy przedstawić je obrazowo na przykładzie sytuacji w Nysie. "Walcz" występuje wtedy, gdy człowiek w sytuacji zagrożenia zaczyna błyskawicznie działać - chce pomóc, więc idzie nad rzekę, by ładować worki z piaskiem i umacniać wały. "Uciekaj" to również dynamiczna postawa - rodzina z Nysy szybko pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i wyjeżdża w bezpieczne miejsce, np. do Warszawy. "Zamroź się" to niezdolność do reagowania w sposób, który wydaje się oczywisty i racjonalny - człowiek pozostaje w domu, w stanie zawieszenia, w szoku, bo nie jest w stanie szybko zareagować. - Z psychologicznego punktu widzenia to blokada i strach przed zmianą. W sytuacjach kryzysowych ludzie często doświadczają paraliżu decyzyjnego, zwanego również "zamrożeniem". Polega to nam tym, że osoba nie potrafi podjąć żadnych działań, ponieważ ma trudności z oceną sytuacji lub czuje się przytłoczona jej powagą - tłumaczy Interii Marta Zaborowska, psycholog transportu, psycholog w górnictwie, interwent kryzysowy. - Ewakuacja ludzi z terenów powodziowych powoduje paraliż, poczucie niepewności i lęk przed nieznanym. Pomimo zagrożenia, ludzie obawiają się bardziej tego, co stanie się po ewakuacji. Jest to silny lęk o los rodziny, a także o utratę mienia, co wzmacnia poczucie paraliżu. Strach staje się tak intensywny, że osoba nie jest w stanie skupić się na racjonalnym działaniu, tylko pozostaje zamrożona w miejscu, bo nie wie, na czym skupić swoją uwagę. Gdy mamy niewielką wiarę we własne możliwości, staramy się zaspokoić poczucie bezpieczeństwa przez poszukiwanie rozwiązań nam najbliższych i tych, które stosowaliśmy do tej pory - dodaje ekspertka. Inną grupę stanowią natomiast ci, którzy po prostu bagatelizują zagrożenie. Uważają, że dane zjawisko nie jest na tyle groźne, by tak ekstremalne działanie - w ich mniemaniu - jak ewakuacja, było potrzebne. - Działa tu błąd poznawczy zwany nadmiernym optymizmem, który polega na tym, że mamy naturalną tendencję do myślenia, że "to mnie nie dotknie" lub "innym może się to przydarzyć, ale nie mnie". Tego rodzaju myślenie sprawia, że przeceniamy swoje szanse na uniknięcie negatywnych zdarzeń, co obniża naszą gotowość do podjęcia działań ochronnych, takich jak ewakuacja - podkreśla Zaborowska. Powodzie na południu Polski. "Opór nie zawsze wynika z tego, że ktoś jest uparty" Problem w tym, że dla służb najważniejsze jest bezpieczeństwo. W jaki sposób mają więc postępować? Namawiać, perswadować, używać siły? A może tych, którzy nie chcą się ewakuować, pozostawić w domu i uszanować ich decyzję? - Bezpieczeństwo jest najważniejsze. Ten opór nie zawsze wynika z tego, że ktoś jest uparty, złośliwy, chce opóźnić pracę służb. Może wynikać ze stanu psychicznego, przeżywania tej trudnej sytuacji. Osoby w kryzysie to osoby zdrowe, które znalazły się w trudnej, kryzysowej sytuacji. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć jak każdy z nas by zareagował. Trzeba te osoby mobilizować, mimo wszystko zabierać dla bezpieczeństwa ich i innych osób. Bo to jest najważniejsze - sugeruje Marta Drinčić. Marta Zaborowska: - W takich sytuacjach pomocne mogą być działania zewnętrzne, takie jak jasne, konkretne instrukcje od służb ratunkowych, które dają prosty plan działania. Decyzja o pozostaniu w zagrożonym miejscu to często dla tych ludzi mieszanka emocji, błędów poznawczych i przywiązania do otoczenia. Zrozumienie tych mechanizmów jest kluczowe, aby skutecznie komunikować potrzebę ewakuacji i zapewniać sobie i swoim bliskim wsparcie emocjonalne. Jak natomiast wygląda sama ewakuacja? Prowadzona jest w kilku etapach, a zaangażowane są w nią różne służby. Zaczyna się od decyzji lokalnego włodarza, który zarządzą ewakuację. Co dzieje się dalej? - Ściśle współpracujemy z policją, która prowadzi swego rodzaju negocjacje z mieszkańcami. My ostrzegamy dużo wcześniej. Wtedy, kiedy jest jeszcze możliwość dojechania do domostwa jakimś pojazdem. Mówimy, że jeszcze jest czas na opuszczenie domu, bo nadchodzi fala i mogą zostać uwięzieni w tym miejscu - zdradza Interii st. kpt. Bartłomiej Rosiek z Państwowej Straży Pożarnej w Krakowie. Kpt. Rosiek w 2010 roku był na pierwszej linii frontu, gdy przez miasto przetaczała się największa powódź od lat. Wówczas też część mieszkańców musiała być ewakuowana. Jak mówi, strażacy spotykają się z tym, że mieszkańcy odmawiają opuszczenia swoich domostw. - A później jest duży, duży problem dla nas, dla ratowników. Przychodzi duża woda, a tacy ludzie zostają uwięzieni. W grę wchodzą śmigłowce i ratowanie ludzi ze śmigłowców. A ten sposób jest czasochłonny, ewakuacja trwa nawet kilkanaście godzin, bo musi być spełnionych wiele przesłanek, by poderwać śmigłowiec. Dlatego też apelujemy o zdrowy rozsądek. Kiedy przychodzą ratownicy, policjanci, strażnicy miejscy, to warto ich posłuchać, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i udać się w bezpieczne miejsce położone wyżej, by przeczekać falę kulminacyjną - radzi krakowski strażak. Co jednak dzieje się wtedy, gdy ktoś, mimo wielokrotnych prób, odmówi pomocy i zostaje w domu? - Czujemy rozżalenie, ale każdy decyduje o własnym bezpieczeństwie. Każdy też inaczej odczuwa poziom zagrożenia. Może się wydawać, że woda jest kilka metrów od domu, więc szybko nie dojdzie. Często jest tak, że ktoś nie doszacuje dynamiki żywiołu, a potem woda jest wokół domu i chwytamy za łódkę, amfibię czy używamy śmigłowców - dodaje kpt. Rosiek. Apel do mieszkańców zagrożonych regionów: Słuchajcie poleceń służb Dlatego też w zasadzie od początku kryzysu politycy namawiają, głównie za pośrednictwem mediów, by mieszkańcy przede wszystkim słuchali poleceń służb. Zaapelował o to również w rozmowie z Interią wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz. - Apeluję do wszystkich mieszkańców, by słuchali poleceń i stosowali się do nich. Jeśli wójt czy burmistrz nakazuje ewakuację, to nie jest to na wyrost, lecz jest to jak najbardziej realne zagrożenie - zaznacza wicepremier Kosiniak-Kamysz. Tymczasem rząd w 16 powiatach wprowadził stan klęski żywiołowej. A to oznacza, że w takim przypadku "dopuszcza się stosowanie ograniczeń wolności i praw człowieka i obywatela". W przepisach widnieją cztery przesłanki, a jedna z nich to "nakaz ewakuacji w ustalonym czasie z określonych miejsc, obszarów i obiektów". Rządzący liczą, że dzięki wprowadzonym zmianom ewakuacja będzie sprawniejsza, bo za niezastosowanie się do poleceń grożą surowe kary. Chcesz porozmawiać z autorami? Napisz: lukasz.szpyrka@firma.interia.pl; dawid.serafin@firma.interia.pl