Tak, to również było uderzenie w splot pacierzowy Republiki, jeśli się rozumie laïcité, fundament ideowy Francji, poprawnie, a więc jako prawo do swobodnego wyznawania dowolnej religii lub braku religii, nie zaś opacznie (co częste w kraju nad Wisłą, niestety), jako przymusową ateizację. Było ciosem w samo serce Republiki zabójstwo trzech wojskowych, trojga żydowskich dzieci i ich nauczyciela ze szkoły wyznaniowej w pobliżu Tuluzy w 2012 r. Tak - w samo serce, ponieważ armia to jeden z najważniejszych atrybutów państwowości, a na dodatek zabici żołnierze pochodzili z rodzin imigranckich i islamskich. Z punktu widzenia radykalnego islamu ci żołnierze byli zdrajcami sprawy islamskiej. Zatem ów akt zabójcy (Mohameda Meraha) był z pewnością wyrachowany. Podobnie jak wyrachowane było zabójstwo dzieci i nauczyciela ze szkoły żydowskiej. Państwo francuskie daje legalną przestrzeń dla życia religijnego swoich mniejszości, zaś dla islamistów obecność Żydów we Francji jest stałą, nieusuwalną obsesją. Z kolei jeśli przyjąć, że wolność słowa jest esencją francuskiego, oświeceniowego stylu bycia, to ciosem w samo serce Republiki był także zamach na redakcję "Charlie Hebdo" w 2015 r. I wiele innych... Czym zatem różni się ta śmierć niewinnego z ręki zwolennika zaprowadzenia we Francji szariatu od śmierci innych niewinnych, zgładzonych z tych samych powodów? Nie widzę fundamentalnej różnicy. Owszem, po raz pierwszy został zabity nauczyciel publicznej szkoły, w dodatku za to, że uczył o wolności słowa, zresztą na przykładzie karykatur Mahometa z "Charlie Hebdo". Zginął nauczyciel publicznej - a więc laickiej - szkoły, nie policjant, żołnierz, ksiądz czy nauczyciel szkoły wyznaniowej. W sensie symbolicznym to bardziej boli, jeśli pamiętać, że szkoła laicka jest od czasów Julesa Ferry i Ferdinanda Buissona uważana za "sanktuarium Republiki". Tyle tylko, że szkoła laicka od dawna przestała tym sanktuarium być. 18 lat temu ukazała się książka, której recepcja sama przez się pokazuje zapętlenia francuskiej debaty na temat "laïcité" i narodowej tożsamości. Książka fundamentalnie ważna, a systematycznie zbywana milczeniem, spychana na margines. Teraz, po śmierci Samuela Paty, ta książka wraca. Powiedziałbym, że wraca jako oskarżenie, a czasem jako wyrzut sumienia. Już jej tytuł, "Stracone terytoria Republiki"[1], wiele mówi. Opisuje ona sytuację w tzw. trudnych dzielnicach czyli, mówiąc wprost, w dzielnicach zasiedlonych przez imigrantów i ich potomków, przeważnie wyznawców islamu, w których to dzielnicach szkoły są miejscem brutalnej konfrontacji myśli laickiej, oświeceniowej z myślą wywiedzioną z Koranu. Książka opisuje, jak laicki nauczyciel postawiony wobec klasy dzieci z imigranckich domów jest poddany nieustannej presji, a nawet groźbom, jeśli przekazuje uczniom wiedzę. Bo wiedza zderza się z islamską tradycją, wedle której - na przykład - dziewczynki w klasie nie mogą mieć takich samych praw jak chłopcy, albo państwo Izrael nie może mieć prawa do istnienia, albo nie należy czcić minutą pamięci ofiar zamachu na World Trade Center, albo wolność słowa jest obrazą dla islamu... Książka wraca jako oskarżenie, bo pokazuje, że od dawna wiedziano, jaki jest problem z tzw. trudnymi dzielnicami i ze szkołą publiczną tamże. Od dawna to wiedziano, ale owe przerażające fakty skrywano, a tych którzy domagali się stanięcia twarzą w twarz z trudną rzeczywistością zagadywano retoryką w rodzaju pas d’amalgame - czyli, w skrócie, "nie mieszajmy do tego islamu". Przeciw tym nielicznym, którzy mieli odwagę mówić prawdę, ciągle wysuwano argument "islamofobii". Otóż uporczywe, i wbrew coraz bardziej jaskrawym i coraz liczniejszym faktom, negowanie konstytutywnego wpływu islamu na zjawisko wyobcowania młodzieży pochodzenia islamskiego z francuskiej wspólnoty wartości, przyjęło formę poprawności politycznej. Prawdy nie wolno było głośno powiedzieć, jeśli nie chciało się wylądować w szufladzie z napisem "islamofobia"/"Front Narodowy". Tymczasem naga prawda jest taka, że o ile nie wszyscy muzułmanie są terrorystami, o tyle wszyscy terroryści zabijający niewinnych we Francji w ostatnich dwóch dekadach byli muzułmanami. Twierdzić, że nie istnieje jakikolwiek związek między islamem a ich zbrodniczymi czynami, to zamykać oczy za rzeczywistość, często w nadziei że rzecz nie nazwana nie istnieje. Otóż istnieje i domaga się uznania za normę. Laickie państwo przegrywa, nie od dziś, ale od 30 lat (od słynnego sporu o "chusty islamskie") walkę o zachowanie przestrzeni publicznej jako wolnej od symboli religijnych. Ktoś, kto nie ma przekonania do systemu "laïcité" może uznać, że to nie jest wielki problem, bo plac publiczny może być religijnie pusty (jak chce Francja), albo religijnie naznaczony (jak chcą Niemcy). Ale chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien uważać, że za tym wypełnieniem przestrzeni publicznej symbolami islamskimi nie idą: opresja wobec kobiet, antysemityzm i islamski "jedynie słuszny" zamordyzm. A tak właśnie głośno twierdzili, zaprzeczając faktom, luminarze pensée unique. Dziś mleko się rozlało. Jest za późno, żeby powrócić do sytuacji sprzed masowej imigracji z lat 70., kiedy przybyły do Francji miliony ludzi z innego kręgu cywilizacyjnego, kręgu radykalnie odmiennego od cywilizacji zachodniej w ogóle, a już szczególnie od modelu "laïcité". Ci ludzie w ogromnej większości są obywatelami francuskimi. Są Francuzami. Jako tacy zaczynają mieć wpływ na to, jaka jest Francja: jakie panują w niej obyczaje i jakie rządzą w niej prawa. Jeszcze nie są większością, ale prawa demografii działają nieubłagane - muzułmanie będą we Francji większością za kilkadziesiąt lat, już dzisiaj są tam największą religią. Co można zrobić? Walka toczy się o duszę muzułmańskiej części Francji. Czy ci Francuzi przychylą się do koncepcji kalifatu francuskiego, czy do koncepcji islamu respektującego wiarę i niewiarę innych? Kto mądry, niech przewiduje przyszłość. Roman Graczyk [1] Les Territoires perdus de la République - antisémitisme, racisme et sexisme en milieu scolaire, sous la direction d’Emmanuel Brenner, Ēditions Mille et une nuits, 2002.