Joanna Sarapata: Wróciłam, żeby wyjechać
Obrazy Joanny Sarapaty wiszą u Eltona Johna, u Jose Carrerasa, u członków zespołu The Who… Mieszkała na Lazurowym Wybrzeżu i w stolicy Katalonii. Od 10 lat maluje w Warszawie, a od roku w centrum miasta czynna jest galeria noszącą jej imię. Malarka rozmawia z Interią na temat swojej pracy i swoich planów.

Ewa Wysocka, Interia: Wróciłaś do Polski 10 lat temu. To znaczy, że jest ci tu dobrze i że to była dobra decyzja...
Joanna Sarapata: Polska to był zawsze kraj, do którego nie chciałam wracać. Wyjechałam stąd mając 18 lat i zostałam wyrzeźbiona przez najpiękniejsze miasto na świecie, czyli przez Paryż. Potem wróciłam po 20 latach, w 1998 roku i znów wyjechałam. A potem znów wróciłam. W ciągu ostatnich 20 lat tu się bardzo dużo zmieniło. Wielu młodych, zdolnych artystów studiuje za granicą. To dużo i mało. Myślę, że trzeba ludzi uczyć, co to jest sztuka współczesna, co to jest sztuka nowoczesna, jak się otworzyć na świat.
Sztukę współczesną można obejrzeć w twojej galerii...
- Ona się nazywa tak jak ja, ale to jest galeria mojego syna. On ją otworzył. Chce wystawiać w Polsce międzynarodową sztukę, międzynarodowych artystów. Myślę, że ta galeria powstała w dobrym momencie. Od września też edukujemy w niej o sztuce i raz w tygodniu organizujemy spotkania. To moje spotkania. Chodzi o to, żeby ludzi przybliżyć do sztuki, do artysty, do jego codzienności. Każdego dnia bardzo dużo osób wchodzi do galerii po to tylko żeby obejrzeć obrazy. Jest to miejsce otwarte, do którego jeśli tylko chcesz, możesz wejść.
Porozmawiajmy o Twojej sztuce. Malowałaś w Saint Tropez, w Barcelonie. Teraz malujesz w często pochmurnej Warszawie. Nie brakuje ci słońca?
- Myślę, że to jest tak jak z moją skórą, która przez 20 lat życia w słońcu zmieniła pigment. Jak wyjdę na ulicę w Barcelonie, to w pół godziny znowu jestem opalona. Jakbym tam cały czas mieszkała. Tak samo jest ze światłem, ono już jest w mojej głowie. Poza tym urządziłam sobie atelier w barwach marokańskich, dużo fioletu, różu, zieleni, czerwieni... To też pomaga. Przez 20 lat miałam charakter naświetlony słońcem, przez wcześniejsze 20 lat - radością życia dzięki moim rodzicom. Jestem po prostu szczęśliwym człowiekiem. Więc myślę, że moje obrazy też są takie...
Malujesz kobiety, niemal bez twarzy. A mimo to są autentyczne, odarte z masek...
- Studiowałam morfopsychologię. To jest nauka odczytywania ruchów, gestów, Jestem w stanie powiedzieć o każdym więcej, niż by tego chciał. Ludzie nauczyli się ustawiać swoją mimikę twarzy jak chcą, nauczyli się po prostu grać. Natomiast kiedy model do mnie przychodzi to pijemy wino albo herbatę, rozmawiamy o dzieciach, o pogodzie, o psach. I taki model zaczyna siedzieć kompletnie rozluźniony, nie czuje, że przyszedł pozować. On nawet nie wie, że już pozuje. I wtedy ja mówię: "Stop, proszę się nie ruszać. Pani tak siedzi od 10 minut, czyli to jest pani charakter. Tak mówi pani ciało". Potem wszyscy mężowie rozpoznają na obrazach swoje żony. I to jest cała zagadka. Skupiam się na ruchu ciała, na kolorach, bo to przemawia do nas, do naszej podświadomości.
A mężczyźni? Nie masz ochoty na ich malowanie?
- Było dwóch czy trzech facetów, których namalowałam ale uwierz mi, że to nie jest ciekawe. Uważam, że najlepiej mężczyzna wychodzi w rzeźbie. "Dawid" Michała Anioła to jest facet, ma mięśnie i to, co trzeba... A w obrazie weź to i namaluj...
Wystawiałaś w galeriach na całym świecie. Co wydarzy się w najbliższej przyszłości oprócz Kruczej, gdzie można cię zawsze oglądać?
- W listopadzie będzie mnie można obejrzeć w Nowym Jorku. Jest to coś do czego się bardzo przygotowuję. Zaraz później w SoHo, w bardzo znanej galerii będzie wstawionych kilka moich obrazów. W lutym mam wystawę w Paryżu, w bardzo pięknej galerii na Saint Germain de Pres. W przyszłym roku mam też nową wystawę w Chinach. I przymierzamy się do Kaliforni, do Miami.
W swoim atelier masz kącik, gdzie wieszasz obrazy młodych artystów. Wspierasz młodych artystów. Często podkreślasz, że są dużym potencjałem...
- No pewnie i zawsze nim byli. Kolekcjonuję obrazy młodych twórców. Stało się to moim hobby. Oby nie wyjeżdżali, oby byli sponsorowani przez dobre galerie, które zaprezentują ich w świecie. A tego wciąż nie ma. W Polsce brakuje zawodu marszanda. Dla mnie marszand to ktoś, kto skończy szkoły na świecie i wie na czym polega jego praca. Wie, co jest dobre, co nie, jaka technika jest dobra - to wspaniała praca, której trzeba się uczyć latami.
Przed 10 laty dałaś sobie i Polsce drugą szansę. Przyjechałaś, czy wróciłaś?
- Jestem dobrym marynarzem, wiem jak zarzucić kotwicę, żeby móc ją potem szybko podnieść. Nie, to nie jest moje stałe miejsce. To jest mój port, do którego mogę zawsze zawinąć. Moim miejscem chyba będzie Francja i Saint Tropez, bo tam spędziłam 12 lat. Kiedyś chodząc po plaży z moją piękną suczką Ulą oglądałam dom Colette. Uwielbiam jej książki. Ten dom jest cały w akacjach, w kolorach fioletu, żółci, w winnej latorośli. Pomyślałam wtedy, jak będę miała 57 lat to tu wrócę. Miałam 24 lata. Czas tak szybko minął, Jeszcze nie mam 57 ale już jedną nogą tam siedzę.
Wspomniałaś o suczce Uli. Teraz otacza cię więcej zwierząt.
- Wyemigrowaliśmy z Barcelony z trzema kotami. Potem, w Polsce, zobaczyłam w rowie biednego Lennona. Ktoś go potrącił i zostawił. Po pięciu latach zaadoptowaliśmy z moim młodszym synem suczkę, która była bardzo chora, Lusi. Potem przyszedł Maks, biały, brzydki kundel. Dowiedziałam się, że wpadł we wnyki i żeby się uwolnić odgryzł sobie łapę. Pomyślałam, Boże jak strasznie chciał żyć... Brzydki i bez nogi, no nikt go nie zaadoptuje i wysłałam po niego kierowcę. A potem przyszła Lena, którą wyrzucono na autostradzie, a teraz doszedł Bruno, którego też ktoś wyrzucił. Codziennie rano jak schodzę na parter i one na mnie patrzą to od razu mi się żyć chce. Jestem szczęśliwa, że je mam. I że wiesz co, i że żyję w bardzo dużej, czystej miłości.
Rozmawiała Ewa Wysocka