Jedzenie słonia
Dan Brown pisze o spisku w Kościele, ale jego książka sama zakrawa na spisek przeciw chrześcijaństwu - twierdzi Maciej Koper, który wraz z przyjaciółmi uznał, że "Kod Leonarda da Vinci" jest nowym, wielkim wyzwaniem do ewangelizacji.
Dlaczego przeczytał pan książkę Dana Browna?
Maciej Koper: Podsunął mi ją kolega. Wiedziałem, że dotyczy Kościoła i że szkaluje prałaturę Opus Dei. Nie bez znaczenia była bardzo profesjonalna reklama książki. Przy lekturze, po jednej czwartej, trochę się zaniepokoiłem. W połowie - uznałem, że to bzdury. Ale postanowiłem dokończyć. Byłem zdruzgotany. Nie pożyczyłem jej już nikomu.
Ta książka reklamowana jest jako thriller wszech czasów.
Jestem miłośnikiem Forsytha i Grishama, którzy piszą sensację. Przyznaję, że książka Browna pod względem sensacyjnym jest na niezłym poziomie. Jednak nagromadzenie kłamstw może stworzyć niemały zamęt w naszych głowach. Do przyjęcia byłoby użycie elementów religii, magii i humoru.
Ale ta książka ma ukryty głębszy sens.
Nie można przyjąć, że choć Dan Brown świętokradczo pożonglował sobie faktami i mitami, to jest to tylko fikcja literacka?
Możliwe, że trudno być etycznym, pisząc powieści sensacyjne, ale znam takich. Myślę, że celem Browna nie było wyłącznie napisanie dobrej powieści sensacyjnej. W tym przypadku thriller był tylko środkiem do stworzenia trucizny, jaką jest "Kod Leonarda da Vinci".
Kogo chciał podtruć?
Naprawdę nie wiem, co się za tym kryje. Ta książka to atak na chrześcijaństwo z dużym akcentem na katolicyzm. Głosy oburzenia i apele o bojkot odzywają się jednak z różnych stron. Oponują na przykład także środowiska żydowskie.
O powieściowej rzeczywistości Browna przestaje się mówić w kategoriach literackiej fikcji. Ta książka urasta do rangi demaskatorskiego studium współczesności.
Niestety. Ale oczywiście można by było się pokusić o odwrócenie sytuacji. Brown pisze o wielkim spisku Kościoła, o machinacjach Opus Dei itd. Obiecuje zburzenie obowiązującej prawdy o ludzkości, by odkryć tę jedyną. A więc zamierza się na fundamenty całej europejskiej kultury i świata. W imię czego? To dopiero jest spisek!
Kilka dni temu w Internecie pojawiła się witryna www.davinciodkodowany.pl. Czemu ma służyć?
Widziałem kiedyś pewien rozbrajający obrazek ilustrujący polski katolicyzm. 30-letnia kobieta czyta "Kod Leonarda da Vinci" w tramwaju. Ale w związku z tym, że wszyscy kochamy naszego Papieża, ta pani miała zakładkę z podobizną Jana Pawła II.
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ekranizacja powieści będzie maksymalnie nagłośniona. Książka została sprzedana w 40 mln egzemplarzy, a adaptacja filmowa prawdopodobnie będzie miała 800 mln widzów. Może być bestsellerem dekady. Chcieliśmy coś przygotować na wejście filmu.
Czy dlatego, że o ile polskie wydanie książki można było zaopatrzyć w posłowie specjalisty, który oddzielił fakty od fikcji, o tyle do filmu nie da się nic dokręcić?
Dla wielu to będzie reality show. Mam znajomych, którzy wierzą, że Opus Dei jest niebezpieczne, a Kościół zawsze coś przed nami ukrywał. Po filmie będzie jeszcze więcej wątpliwości. Dlatego będziemy przedstawiać teologiczne i historyczne opracowania. To prawda, że każda ze stron obstaje przy swojej interpretacji historii. Komu wierzyć? Podejrzeniom Dana Browna czy Kościołowi? W gestii każdego czytelnika pozostaje wybrać, kogo obdarzy zaufaniem.
Arcybiskup Józef Michalik napisał w przedmowie do książki Josha McDowella "W poszukiwaniu odpowiedzi. "Kod Leonarda da Vinci"", że książka Browna to nowa strategia walki z chrześcijaństwem, ale może posłużyć do pogłębienia wiedzy i wiary. Zgodzi się pan z tą tezą?
Można wykorzystać rosnące zainteresowanie początkami chrześcijaństwa, interpretacjami Pisma Świętego, soborem w Nicei. Jest okazja, by wrócić do tego i zgłębić. Chcemy wykorzystać ten szum informacyjny wokół książki do celów apostolskich.
Niektórzy biskupi w Europie apelują o bojkot książki i filmu. Czy to świadczy o ich braku zaufania w podstawy wiary u wiernych?
Każdy dobry kierownik duchowy nie zabrania, ale ostrzega. Oczywiście my też nakręcamy tę sprężynę. Moi znajomi mówią tak: Kościół zrobił taką reklamę filmowi, że teraz nie ma opcji, żeby ktoś na ten film nie poszedł.
Czyli pan filmu nie zbojkotuje?
Chętnie obejrzę wersję piracką (śmiech). Mam ochotę go obejrzeć, ale do kina nie pójdę. Nikt nie będzie obrażał mojej wiary za moje pieniądze. A biskupi wiedzą, że ta książka może zranić. Mieszkałem na Zachodzie i widziałem, jak bardzo różnimy się poziomem świadomości religijnej. Moi koledzy ze Szkocji opowiadają sobie przy piwie o małżeństwie i dzieciach Jezusa i Marii Magdaleny. Jest to często rewelacyjne usprawiedliwienie dla płytkiego życia duchowego i ubogich praktyk religijnych.
Znam ludzi z kręgów kościelnych, którzy bagatelizują tę książkę. Nie czytają, bo uważają, że szkoda na nią czasu.
Przeczytanie tej książki to nie jest obowiązek. Może lepiej czytać książki, które z nią polemizują. Jednak wiemy już, że książka Browna jest nietuzinkowa. Kościół i tak przetrwa "Leonarda", ale ponieważ rzecz jest teraz na topie, więc dobry kapłan powinien przeczytać przynajmniej książkę Amy Welborn "Zrozumieć "Kod Leonarda"".
A jeśli nie byłoby reakcji, odporu, to co wtedy?
Sama książka, a nawet film, nie wywróci chrześcijaństwa do góry nogami. Ale wierzę w zasadę, że kropla drąży kamień? Czy można zjeść słonia? W kawałkach - tak.
Bo jeśli traktować książkę Browna poważnie, to jest to mówienie nieprawdy o tajemnicy zbawienia.
Moja siła jest w mojej wierze. Jeśli Watykan ogłosiłby teraz, że aborcja jest OK, to na świecie naprawdę zaczęłoby się dziać źle.
Bo ludzie, nawet jeśli mówią, że nienawidzą, muszą mieć stały punkt odniesienia. Inaczej nie ma motywacji do nawrócenia. Dlatego Kościół powinien przeciwdziałać. Ale nie na zasadzie indeksu ksiąg zakazanych, bo to anachronizm, tylko poprzez edukację.
Podstawy praktykowania wiary - modlitwa, post, umartwianie - pozostaną na zawsze niezmienne, tak jak zasady ekonomii. Ale sposób apostolstwa musi się zmieniać.
Tekst pochodzi z tygodnika