Karolina Przewrocka-Aderet wiedziona reporterską intuicją odnajduje niezwykłych "Polanim" i opowiada ich historie. Są tragiczne, sentymentalne, nieraz zabawne: czytamy o grupie Żydów, którzy w 1934 roku wyruszyli z Warszawy do Palestyny na rowerach, o włocławiance, która wiosną 1948 roku przygotowała ceremonię ogłoszenia niepodległości kraju, o telawiwskim Gomułkowie, zamieszkiwanym przez emigrantów z lat 50., o polskich architektach uczestniczących w budowie Tel Awiwu. O tych, którzy do Polski wrócili, i o tych, którzy stworzyli sobie namiastkę Polski w Izraelu. W kraju tak odległym, a jednak bliskim, bo budowanym od podstaw przez ludzi ukształtowanych przez polską kulturę. Wraz z Wydawnictwem "Czarne" przygotowaliśmy dla państwa trzy egzemplarze książki "Polanim. z Polski do Izraela". Aby zdobyć jeden z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. Fragment: "Jeszcze dwa dni temu myślała, że nic z tego nie będzie. Że będzie posłusznie czekać na certyfikat w Brukseli, a czas, który oddziela ją od wyjazdu, trochę ją uspokoi. A teraz stoi tu, w porcie w Tulonie, pod Matroą, pierwszym powojennym statkiem wypływającym legalnie do Erec Israel. W końcu spełnia się jej największe marzenie, a ona wciąż myśli: "Wejdę, nie wejdę? Płynąć czy czekać?". Skubie rogi wojskowego munduru, czuje wyrzuty sumienia. Jeszcze dwa dni temu zalewała się łzami. Bo jakże to - tamci dostali brytyjskie certyfikaty i mają płynąć z początkiem września? I kierownik grupy z Bergen-Belsen, i przyjaciel Dudkiewicz, i wujek Leon z rodziną, i rodzina Landauów? Wszyscy - tylko nie ona, Liza Mełamed, w kwietniu 1945 roku cudem oswobodzona przez Amerykanów z pociągu wiozącego dwa i pół tysiąca Żydów z Bergen-Belsen na wschód. W niespodziewanie opuszczonym przez Niemców niewielkim Farsleben, wyzwolonym przez aliantów, warszawska "szomerka", znajoma Mordechaja Anielewicza, która ślubowała Mirze Fuchner, że przeżyje getto, wyjedzie do Erec i opowie wszystkim o cierpieniu i walce, jaką stoczyła żydowska młodzież w Warszawie. Kto tu, psiakrew, nie pomyślał? Wytarła nos i przyczesała włosy. Tamtego wieczoru w starej willi w Château de Ratendal odbywała się potańcówka; umówiła się z Riną, że pojadą razem. Liczyła, że spotka chaluców, którzy ledwie co wyszli z obozów koncentracyjnych. A przy okazji zwierzy się z rozczarowania, pomarzy o Kraju, porozmawia z nimi o tym, jak tam będzie, gdy już wreszcie dopłyną. Założyła kwiecistą sukienkę, spojrzała w lusterko. Żyła. To wydawało się jej najważniejsze. Atmosfera w starej willi była jednak daleka od zabawy. - Coś przed nami ukrywają - niemal od progu zauważyła Rina. Ledwie się do kogoś zbliżyły, a już grupka rozpierzchała się na wszystkie strony, jakby szła przed nimi plotka o zakaźnej chorobie. Obeszły starą willę, dostrzegły nerwowe przygotowania. Nie o tańce dzisiaj chodziło. - Jadą do Erec. Teraz, tej nocy - wyszeptała znajoma. - Nielegalnie - dodała, tak cicho, że ledwie dosłyszały. A więc jednak! Dwudziestu chłopców ma udać się w podróż do Tulonu. Nie trzeba żadnych dokumentów - dostaną certyfikaty należące do osób, które zginęły w Zagładzie. "Trzeba zdecydować się od razu" - przemknęło Lizie przez myśl. Wirowało jej przed oczami. Tak, chciała to zrobić. Ale jak wyjechać bez przygotowania, bez walizki, ubrań, pieniędzy? Samotnie, w grupie chłopaków z Buchenwaldu, po latach strachu i umęczenia głodnych normalnego życia i dziewczyn? Na własną odpowiedzialność? Bez pożegnania? Pozostawiając w Brukseli matkę i siostrę, licząc na to, że dojadą za kilka miesięcy, jak im obiecano w biurze palestyńskim? Przecież i ona, Liza, może poczekać, poskromić choć trochę swoją niecierpliwość. Zachować się wreszcie, jak przystało na dobrze wychowaną córkę z zamożnej warszawskiej rodziny. Ale jak to: czekać? A co z przyrzeczeniem złożonym w getcie? Co z misją, by pojechać do Palestyny jak najprędzej i w samym sercu ruchu "szomrów" opowiedzieć o bohaterstwie jego członków? Dochodziła trzecia nad ranem, gdy pobiegła do kierownika grupy. Nie dopuszczała myśli, że on może nie zechcieć zabrać jej ze sobą. Była gotowa. Wyjazd przewidziano na siódmą. Posłała przez Rinę parę słów spisanych naprędce dla mamy. Ktoś z willi pożyczył jej bieliznę, ktoś inny koszulkę. Do przykrytej brezentem ciężarówki wsiadała niepewna, czy to, co się właśnie dzieje, dzieje się naprawdę. A może to tylko sen, którego tej nocy zabrakło? Tuż przed granicą holenderską rozdano im mundury Brygady Żydowskiej. Liza spięła włosy i schowała je pod czapką. Kierownik grupy dotrzymał słowa - pilnował, by żaden z chłopców nie zbliżał się do niej zanadto. Przez kilka dni w drodze do Tulonu podglądała przez dziurę w brezencie przesuwające się krajobrazy Holandii i Francji. I coraz większe grupy emigrantów. Wszyscy zmierzali w tym samym kierunku. Ziemia Obiecana była na wyciągnięcie ręki. Teraz Liza stoi pod statkiem, pilnuje swojej kolejki. Jeszcze czuje ogromne wzruszenie, jeszcze radość i niedowierzanie mącą jej w głowie, tłumią narastające wyrzuty sumienia. Wyobraża sobie matkę, przestraszoną na dobre, wpatrzoną w naprędce nagryzmolone słowa. Czuje na sobie jej chłodne spojrzenie i słyszy to, co kiedyś, jeszcze w Warszawie: "Żyjesz w nierzeczywistym świecie! Wydaje ci się, że możesz osiągnąć, co tylko zechcesz, a ściągasz na siebie ogromne niebezpieczeństwo!". Ktoś szarpie ją za rękaw, wyrywa z zamyślenia. Ktoś ogłasza, że nie ma certyfikatów, które miały wprowadzić grupę na pokład. Ktoś inny jeszcze mówi, że od teraz muszą sobie radzić sami. Chłopcy z Buchenwaldu są sprytni. Nie z takich opałów wychodzili. Rozbiegają się w różne strony i Liza tyle ich widzi. Zostaje w kolejce sama, myśli gorączkowo. I nagle sobie przypomina: na ten sam statek wsiada dziś wujek Leon Mełamed z rodziną. Mają certyfikaty, płyną legalnie, a ich personalia widnieją na liście instytucji imigracyjnych. Liza wie, że jeśli wykorzysta ten fakt, nie przysporzy wujkowi problemów, a sobie zapewni miejsce na statku. - Mełamed! - podaje nazwisko, gdy nadchodzi jej kolej przy stanowisku brytyjskich urzędników. Chwila oczekiwania. Urzędnik nieśpiesznie wiedzie ołówkiem przez kolumny nazwisk, ważą się losy. Przymyka oko, gdy Liza oddala się, zanim zapytał o jej imię. Ona zna już zasady: do Palestyny mają wjechać również ci bez zezwoleń. I nie warto z tym dyskutować. Nie odwraca się. Gdy wchodzi po trapie, serce wali jak oszalałe. Przeciska się między pasażerami, ogromnym tłumem, na oko dwutysięcznym. Ludzie śpiewają, tańczą. Po policzkach płyną im łzy. Gdzieś pod pokładem rodzi się dziecko. Liza bierze głęboki oddech. To wszystko dzieje się naprawdę. Za kilka dni dotrze do Palestyny."