Czterystumilowa podróż okazuje się trudna nie tylko ze względu na czyhające na kapitana i Johannę niebezpieczeństwa. Dziewczynka wcale nie chce wracać do życia wśród białych. Jednak z czasem dwoje samotnych ludzi zaczyna sobie ufać. Tworzy się między nimi więź, która w tej zdradzieckiej krainie decyduje o życiu i śmierci. Nowiny ze świata to także znakomita literacko próba odpowiedzi na pytanie, które wciąż pozostaje dla nas zagadką: jak porywane przez Indian dzieci, często świadkowie bestialstwa, którego ofiarą padły ich rodziny, radziły sobie z tą traumą i dlaczego - bez względu na czas spędzony w niewoli, płeć czy pochodzenie - już nigdy nie potrafiły w pełni wrócić do poprzedniego życia. Powieść znalazła się w finale Amerykańskiej Nagrody Książkowej. Wraz z Wydawnictwem Czarne przygotowaliśmy trzy egzemplarze książki. Aby zdobyć jeden z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. Paulette Jiles, NOWINY ZE ŚWIATA (przekład Tomasz Gałązka) Fragment "Tak jest, kapitanie Kidd, pozwoli pan ze mną? Britt wyprostował się, kapelusz nałożył na głowę, to samo zrobili Dennis i Paint. Britt podjął: Mam w furgonie problem. Wyglądała może na dziesięć lat, ubrana była na modłę konnych Indian w tunikę z jeleniej skóry, z czterema rzędami łosiowych zębów naszytymi z przodu. Na ramiona naciągnęła gruby pled. Włosy miała koloru cukru klonowego, nosiła w nich dwa kłębki puchu, wpięte w pasma włosów tymi maleńkimi dutkami, a pomiędzy nimi krzywo wisiała lotka orła przedniego, uwiązana cienką nicią. Dziewczynka siedziała tak, zupełnie spokojna, nosząc to pióro i naszyjnik ze szklanych paciorków niczym drogocenne ozdoby. Miała niebieskie oczy, a jej skóra przybrała ów dziwny, intensywny odcień, jak to bywa z osobami o jasnej karnacji, gdy są ogorzałe i spalone słońcem. Z jej twarzy dawało się wyczytać tyle, co z kurzego jaja. Rozumiem, mruknął kapitan Kidd. Rozumiem. Kołnierz czarnego płaszcza postawił w obronie przed deszczem, szyję owinął grubym wełnianym szalem. Z nozdrzy przy wydechach biły kłęby pary. Przygryzł dolną wargę z lewej strony, myśląc o tym, co widział w świetle naftowej latarni, którą trzymał Britt. Z jakiejś niewiadomej przyczyny dostawał od tego gęsiej skórki. Jestem zdumiony, oświadczył. To dziecko wygląda sztucznie, a do tego złośliwie. Britt cofnął jeden ze swoich wozów pod dach wiaty przed stajnią. Nie zmieścił się cały. O przód furgonu wraz z kozłem woźnicy dziko bębniły krople deszczu, wokół migotała mgiełka rozbryzgów. Tył wozu był osłonięty, tam razem stanęli i patrzyli na dziewczynkę tak, jak to czynią ludzie, którym w paści wpadło coś dziwnego, nieznanego, o zupełnie niewiadomej taksonomii, zapewne niebezpiecznego. Dziewczynka siedziała na beli wojskowych koszul. W świetle latarni jej oczy pobłyskiwały rozwodnionym, szklistym błękitem. Obserwowała ich, śledziła każdy ruch, każde uniesienie dłoni. Wodziła oczyma, nie poruszając jednak głową. Tak jest, potwierdził Britt. Jak jechaliśmy z Fortu Sill tutaj, dwa razy wyskoczyła z furgonu. Na ile zdołał ustalić agent Hammond, to Johanna Leonberger, porwana jako sześciolatka cztery lata temu, niedaleko Castroville. To wedle San Antonio. Wiem, gdzie to jest, powiedział kapitan Kidd. Tak jest. Agent miał wszystkie szczegóły. Jeśli to ona, to ma z dziesięć lat. Britt Johnson był postawnym, silnym mężczyzną, ale na dziewczynkę patrzył z powątpiewaniem i nieufnością. Budziła w nim ostrożność. Nazywam się Cykada. Mój ojciec nazywa się Krążąca Woda. Moja matka nazywa się Trzy Łaciate. Chcę wrócić do domu. Nie mogli jej jednak usłyszeć, bo nie powiedziała tego na głos. Słowa Kiowów, z całą właściwą im tonalną melodią, żyły w jej głowie niczym pszczoły. Wiedzą, kim byli jej rodzice? zapytał kapitan Kidd. Tak jest, wiedzą. A przynajmniej o tyle, o ile się dało to ustalić, patrząc po dacie jej porwania. Znaczy, to wszystko agent, to o nim mówię. Jej rodzice i młodsza siostra zostali zabici w wypadzie Indian. Agent miał jakiś papier od jej krewnych, Wilhelma i Anny Leonbergerów, to jej stryj i stryjna. No i dał mi pięćdziesiąt dolarów w złocie, żebym odstawił ją z powrotem do Castroville. Rodzina przesłała mu te pieniądze przez jakiegoś majora z San Antonio, którego przenieśli na północ. Miał dać ją komuś, kto by zabrał dzieciaka do domu. [...] Mógłbyś zwrócić się do wojska, żeby ją odstawili, powiedział. Oni też zajmują się porwanymi. Już nie, odparł Britt. To co byś zrobił, gdybyś na mnie nie trafił? Nie mam pojęcia. Dopiero co przyjechałem tu z Bowie. Mogłem pojechać na południe, do Jacksboro. Jakżeśmy tu zajechali, zobaczyłem pańskie plakaty, odpowiedział Britt. Los tak chciał. Dobra, ostatnie pytanie. Może powinna wrócić do Indian, podjął Kidd. Które plemię ją porwało? Kiowa. Britt także palił. Jego stopa wierciła się na belce wozu. Prychnął z nosa sinymi smugami i łypnął na dziewczynkę. Odpowiedziała mu otwartym spojrzeniem. Byli jak dwaj śmiertelni wrogowie, niezdolni spuścić z siebie oczu. Nieustający deszcz syczał, rozbryzgując się na nawierzchni ulicy. Każdy dach w Wichita Falls otaczała mgiełka rozpylonej wody. Więc? Kiowowie jej nie chcą, odparł Britt. Wreszcie do nich dotarło, że tych, co łapią białych, ściga potem kawaleria. Agent powiedział, że jak nie oddadzą wszystkich uprowadzonych, to zatrzyma im dostawy żywności i ściągnie na nich Dwunasty i Dziewiąty Pułk. Więc ją przywieźli i przehandlowali za piętnaście pasiastych koców z faktorii Hudson’s Bay i komplet srebrnej zastawy. Niemieckie, dobre srebro. Przekują to sobie na bransolety. Ci, co ją przywieźli, to był Aperian Crow i jego banda. Jej matka porżnęła sobie ręce do krwi, płakała tak, że się niosło na milę. Ta jej indiańska matka. Tak, odparł Britt. Byłeś przy tym? Skinął głową. Ciekawe, czy cokolwiek pamięta. Z czasów, kiedy miała sześć lat. Nie, odpowiedział Britt. Nic a nic. Dziewczynka wciąż ani drgnęła. Potrzeba dużo siły, by tak długo wytrwać w bezruchu. Siedziała sztywno na zawiniętej w jutową płachtę beli wojskowych koszul, według wymalowanego przez szablon napisu przeznaczonych dla Fortu Belknap. Wokół niej stały drewniane skrzynie pełne emaliowanych miednic, gwoździ i wędzonych ozorów jelenich w smalcu, maszyna do szycia z opakowaniem, pięćdziesięciofuntowe worki cukru. Jej owalna twarz była płaska w świetle lampy, nienaznaczona cieniami ani słabością. Jakby wyrzeźbiona. Nie mówi po angielsku, co? Ani słowa, odpowiedział Britt. Skąd zatem wiesz, że niczego nie pamięta? Mój chłopak zna język Kiowów. Przez rok był u nich w niewoli. A tak, prawda. Kapitan Kidd ściągnął łopatki pod ciężkim płaszczem przeciwdeszczowym. Był on czarny, podobnie jak jego frak, kamizelka, spodnie, kapelusz i buty bez szpiców. Koszulę ostatni raz dał do wygotowania, bielenia i prasowania jeszcze w Bowie: dobra biała bawełna, z białą jedwabną aplikacją w kształcie liry. Na razie jeszcze się trzymała. To także był jeden z tych drobiazgów, które go przytłaczały - to, jak delikatnie strzępiła się na wszystkich brzegach. Więc twój chłopak z nią rozmawiał, odezwał się. Ano, przytaknął Britt. Na tyle, na ile chciała z nim gadać. Jest z wami? Ano. Lepiej, żeby był ze mną w trasie, niż został w domu. W trasie się przydaje. Oni zawsze wracają odmienieni. Mój prawie nie chciał do mnie wrócić. Doprawdy? Kapitan dał wyraz zaskoczeniu. Tak jest. Szykowali go na wojownika. Nauczył się ich mowy. A to trudny język. Jak długo u nich był? Niecały rok. Britt! Toż to się w głowie nie mieści! Ano wiem. Britt zaciągnął się papierosem, obrócił, żeby oprzeć się o klapę wozu, zajrzał w mrok stajni, skąd dobiegał hałas wiecznie, wiecznie przeżuwających koni i mułów, ich zęby tarły o siebie niczym żarna, czasem któryś prychnął, gdy w nos naszło mu kurzu, czy szurnął kopytem potężnym jak kula armatnia. Zacny zapach naoliwionych skórzanych uprzęży i ziarna. Ano wiem, że to dziwne, podjął Britt. Ale wrócił odmieniony. Jak to? Pod dachem robi się nerwowy. I w zamkniętej izbie też. Nie przysiądzie fałdów, żeby się liter nauczyć. Albo wszystkiego się boi, albo nagle mu przeskoczy i robi się cały butny. Britt cisnął niedopałek, przydeptał go. No więc, krótko mówiąc, Kiowowie nie wezmą jej z powrotem. Kapitan Kidd wiedział, że poza tymi innymi powodami Britt ufał, że odstawi on dziewczynkę do rodziny, bo jest już stary. Cóż, powiedział. Wiedziałem, że się pan zgodzi, stwierdził Britt. Owszem. Więc tak. Britt miał karnację koloru skóry siodlarskiej, teraz jednak bledszą niż zazwyczaj, bo przez długie miesiące deszczowej zimy jego twarzy nie tykało słońce. Sięgnął teraz do kieszeni znoszonej płóciennej kurty i wyjął pieniądz. Moneta lśniła leniwie, hiszpańska ośmioskudówka w dwudziestodwukaratowym złocie, dokoła cała karbowana, czyli nieoberżnięta. Spora sumka: w Teksasie wszyscy liczyli się z każdym centem i cieszyli się, że mają choć tyle, odkąd załamały się finanse stanowe, przez co i nowiny, i twarda gotówka stały się dobrami trudno dostępnymi. Szczególnie tutaj, w północnym Teksasie, nad Rzeką Czerwoną, w sąsiedztwie Terytorium Indiańskiego. To jest to, co rodzina przesłała do agenta, powiedział Britt. Jej rodzice nazywali się Jan i Greta. Kiowowie zabili ich, kiedy porwali małą. Bierz pan ten pieniądz i uważaj na nią. Na ich oczach dziewczynka osunęła się między bele i skrzynie towaru, jakby zemdlała, i naciągnęła sobie na głowę ten gruby pled. Zmęczyły ją ich baczne spojrzenia. Zostanie tak przez całą noc, powiedział Britt. Nie ma dokąd pójść. Nie dostanie się tu do żadnej broni, ja przynajmniej żadnej nie kojarzę. Podniósł latarnię, cofnął się. Serio, uważaj pan na nią."