Pogoda
Warszawa

Zmień miejscowość

Zlokalizuj mnie

Popularne miejscowości

  • Białystok, Lubelskie
  • Bielsko-Biała, Śląskie
  • Bydgoszcz, Kujawsko-Pomorskie
  • Gdańsk, Pomorskie
  • Gorzów Wlk., Lubuskie
  • Katowice, Śląskie
  • Kielce, Świętokrzyskie
  • Kraków, Małopolskie
  • Lublin, Lubelskie
  • Łódź, Łódzkie
  • Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie
  • Opole, Opolskie
  • Poznań, Wielkopolskie
  • Rzeszów, Podkarpackie
  • Szczecin, Zachodnio-Pomorskie
  • Toruń, Kujawsko-Pomorskie
  • Warszawa, Mazowieckie
  • Wrocław, Dolnośląskie
  • Zakopane, Małopolskie
  • Zielona Góra, Lubuskie

Wokół "listy Wildsteina"

Bronisław Wildstein odchodzi z redakcji "Rzeczpospolitej". Ma to związek z faktem, że publicysta udostępnił znajomym dziennikarzom listę 240 tysięcy nazwisk osób, których akta przechowuje IPN.

/INTERIA.PL

Jak informuje RMF kolegium redakcyjne dziennika głosami 7:3 zdecydowało, że Wildstein nie powinien dalej pracować w "Rzeczpospolitej".

IPN około godz. 10. odblokował zamknięty wcześniej dostęp do spisu swoich zasobów archiwalnych. Znajdują się na nim nazwiska funkcjonariuszy PRL-owskich specsłużb, agentów, kandydatów na agentów i osób prześladowanych.

Premier Marek Belka uważa, że skopiowanie przez Wildsteina listy, a następnie przekazanie jej dziennikarzom, jest "w istocie końcem lustracji". - To jest w istocie koniec jakiejkolwiek lustracji. To co się stało, praktycznie rzecz biorąc kompromituje jakiekolwiek myślenie o lustracji. Mamy ten rozdział za sobą. Nie wiem, czy taki był cel, ale według mnie taka będzie tego konsekwencja - powiedział Belka.

"Rzeczpospolita" kontra "Gazeta Wyborcza"

Tydzień temu w porannych Faktach RMF, wówczas publicysta "Rzeczpospolitej" Bronisław Wildstein mówił, że lista, którą skopiował z IPN-u, nie jest spisem agentów SB, ale także ludzi na nich typowanych. Mimo to rozpętała się kampania dezinformacyjna. "Ubecka lista krąży po Polsce" - doniosła w sobotę "Gazeta Wyborcza". Gazeta napisała, że wśród polityków i dziennikarzy krąży lista funkcjonariuszy milicji i tajnych służb PRL, agentów i kandydatów na agentów, którą ktoś nielegalnie skopiował w Instytucie Pamięci Narodowej i teraz rozpowszechnia.

Co najmniej od tygodnia wiadomo publicznie, że ten ktoś to Bronisław Wildstein. - Ja opowiadam publicznie, że wyniosłem taką listę i - broń Panie Boże - to nie jest lista TW. Ona służy dziennikarzom jako taki indeks, aby mogli się zwrócić o odtajnienie dla nich akt. Po czym czytam tydzień po tym, kiedy to powiedziałem, w "GW", że kursuje lista ubecka, którą podobno jakiś dziennikarz wydobył. To zdumiewające - mówi RMF Wildstein.

- A dlaczego nie napisali o mnie? Bo wówczas trzeba byłoby się zwrócić do mnie o komentarz - dodaje. Wildstein podkreśla, że ujawnieniem tej listy poczuli się oburzeni ludzie, którzy od kilkunastu lat organizują nagonkę na lustrację. - Ohydna manipulacja, w której robi się wszystko, aby zrobić aurę histerii wokół lustracji i żeby zastosować specyficzny szantaż, aby przestraszyć IPN, aby on przegonił dziennikarzy, nie odtajniał dla nich; aby przestraszyć dziennikarzy, aby oni nie pakowali łap, bo zostaną oskarżeni o kradzież, o podłość. Prosta sprawa. Prosta technika stosowana przez wiele lat - komentuje publicysta.

- Chcą ukryć przed nami, dziennikarzami, przed społeczeństwem jego najnowszą przeszłość, teraźniejszą, by pozbawić ekskluzywnej wiedzy tych, którzy zdaniem towarzystwa tę wiedzę powinni posiadać. Dla wiedzy wywiadu rosyjskiego czy dawnych ubeków, którzy sobie te dane skopiowali, odchodząc stamtąd - dodaje Wildstein.

Na liście Wildsteina znalazł się m.in. profesor Andrzej Paczkowski. - Bronisław Wildstein powinien zdawać sobie sprawę z tego, że zamiast oczyścić popsuł atmosferę - komentuje Paczkowski. - Atmosferę można oczyścić, jeśli się coś robi rzetelnie z namysłem, a nie w gorączce, na chybcika dla stworzenia sensacji, tylko i wyłącznie sensacji - dodaje.

Prawnicy: nie naruszono prawa

Nie można mówić o naruszeniu jakiegoś przepisu prawa przez wyniesienie z Instytutu Pamięci Narodowej zestawu 240 tys. nazwisk osób pojawiających się w archiwach służb specjalnych PRL, który zyskał miano "listy Wildsteina" - uważają prawnicy. Podkreślają oni, że dopiero ewentualne opublikowanie tej listy może spowodować pozwy cywilne przeciw temu, który by ją opublikował. Według nich, pomówieniem byłoby bowiem opublikowanie listy, czy nawet jej fragmentów, z nieuprawnionym stwierdzeniem, że to "lista agentów", bez sprawdzenia, co kryje teczka danej osoby.

- Nie przychodzi mi do głowy żaden przepis prawa, który zostałby w tej sprawie naruszony - powiedział mec. Krzysztof Stępiński pytany, czy można mówić o naruszeniu prawa w związku z tym, że publicysta Bronisław Wildstein utrzymuje, że skopiował tę listę z komputera IPN. Adwokat nie ma jednak wątpliwości, że wydobycie tej listy przez Wildsteina było "niemądre i nieprzyzwoite". - Nie widzę żadnego przyzwoitego celu, dla którego on to zrobił - dodał.

W sobotę szef kolegium IPN Sławomir Radoń mówił, że sam wyciek jawnego materiału, który wcale nie jest "listą agentów", nie jest przestępstwem; ustawę o ochronie danych osobowych mogłoby zaś naruszać opublikowanie tej listy. Mec. Stępiński powiedział dzisiaj, że w tej sprawie nie wchodzi w grę żaden rodzaj odpowiedzialność karnej - nawet za naruszenie danych osobowych. - Skoro na liście jest tylko imię i nazwisko oraz sygnatura IPN - i żadnych dodatkowych parametrów, to trochę mało - mówił, choć zastrzegł, że jeśli imię i nazwisko jest rzadkie lub nietypowe, to rosną szanse na sukces w cywilnym procesie o ochronę dóbr osobistych.

Właśnie do ustawy o ochronie danych osobowych odnosił się zastępca prokuratura generalnego Kazimierz Olejnik mówiąc, że nie wyklucza śledztwa dotyczącego sprawy wycieku z IPN tej listy oraz przekazania jej dziennikarzom.

Pewien znany adwokat, który prosił jednak o zachowanie anonimowości, kładzie nacisk na to, że lista w IPN jest jawna, a występujący o nią dziennikarz ma prawo dostępu do tych informacji - w celu ich publikowania. - Dziennikarz ma obowiązek publikowania prawdziwych, sprawdzonych informacji, ważnych dla społeczeństwa i państwa. Media są reprezentantem opinii publicznej - podkreślił. W związku z tym, trudno - jego zdaniem - mówić o wykorzystywaniu przez dziennikarza tej bazy danych niezgodnie z przeznaczeniem - a to byłoby naruszeniem ustawy o ochronie danych osobowych. Warunkiem jest jednak sprawdzenie, jakie informacje zawiera teczka osoby o danym nazwisku. - Wówczas można o kimś pisać kategorycznie - czy był agentem, czy nie - dodał adwokat, podkreślając zarazem, że "dziennikarz musi mieć świadomość skutków społecznych swojego postępowania".

Mec. Stępiński zwrócił uwagę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by dziennikarz, uzyskawszy dostęp do tej listy nazwisk, zadał sobie trud i przepisał ją odręcznie. - Między kartką i ołówkiem a dyskietką jest tylko różnica techniczna - powiedział.

RMF

Zobacz także