Najpierw cofnijmy się jednak o kilka miesięcy. W kwietniu rozpoczął się wielki strajk nauczycieli. 600 tysięcy nauczycieli i ponad 75 proc. placówek edukacyjnych przystąpiło do sporu zbiorowego i strajku. Na polskiej mapie widać nieliczne białe plamy, w których odbywają się zajęcia. Inni nauczyciele wyśmiewają kolegów, którzy nie przystąpili do strajku. Nazywają ich łamistrajkami, a środowisko się dzieli. Przed kamerami telewizyjnymi pojawiają się "eksperci". Doradca prezydenta Krzysztof Szczerski sugeruje, by nauczyciele nie liczyli na podwyżki, a skupili się na rozmnażaniu, bo przecież jest 500 plus. Kilka dni później partia rządząca przedstawia nowe obietnice wyborcze - obiecuje dopłaty do bydła i trzody chlewnej. I powtarza, że dla nauczycieli nie ma nic. Społeczeństwo po raz pierwszy widzi, że problem faktycznie istnieje. Niektórzy na poważnie zatrzymują się w myślach, wychodzą na ulice, by wesprzeć nauczycieli lub rząd. Czasem napiszą w internecie komentarz, czasem wspomną dawnych nauczycieli. Jedni ich przeklinają, inni wiele im zawdzięczają. Strajk nauczycieli w pewnym momencie zaczął przypominać kibicowanie na stadionie. Społeczeństwo podzieliło się na dwa obozy. Sęk w tym, że mecz, który wciąż wywoływał emocje, nagle się skończył. Na stadionie ktoś wyłączył światło, ale wynik nie został ustalony. Wszyscy wiedzą, że mecz musi być kontynuowany, nikt jednak nie wie, kiedy, gdzie, w jakiej formie, na jakich zasadach i z jakimi zawodnikami. Spotkaniu wciąż przyglądają się juniorzy i młodzi kibice. To oni czekają, aż ich idole wykonają spektakularną akcję. I już nie chodzi o wynik. Chodzi o iskrę i błysk. O to, by zainspirować i dać nadzieję. By młodzi wiedzieli, że wzór gdzieś jest. Że może być dobrze i mogą na kogoś liczyć. I o to tym razem będzie toczyć się gra. Jak gasić pożar? Przejdźmy jednak do konkretów. Gdyby edukację, tak jak gospodarkę, potraktować w skali mikro i marko, mielibyśmy kilka tematów, które wymagają zajęcia się nimi natychmiast, a także takich, które wymagają dłuższej debaty. Nie łudźmy się, wakacyjne okrągłe stoły były jedynie medialnym widowiskiem. Podobnie jak propozycje zwiększenia pensum nauczycielskiego za nieco wyższe wynagrodzenia. Oba działania miały jedynie przykryć strajk nauczycielski i sprawiać wrażenie, że w edukacji coś się dzieje. Nie dzieje się natomiast wiele. Fakty są takie, że w skali mikro należy natychmiast zająć się najpilniejszymi potrzebami. Są to: - uczenie się na podwójną zmianę i koniec nauki w niektórych szkołach późnym popołudniem. - tłok i ścisk na korytarzach w niektórych szkołach. - brak nauczycieli przedmiotów ścisłych szczególnie w szkołach miejskich. - brak specjalistów w szkołach branżowych. - nastroje wśród nauczycieli i widmo kolejnego strajku (choć prawdopodobnie zdecydowanie łagodniejszego w formie), co najpewniej wiąże się z wyraźnymi podwyżkami. By uczyło się lepiej. Wszystkim To jedynie problemy krótkoterminowe. Najważniejsza informacja jest jednak taka, co uwidocznił zarówno strajk, spotkania w centrum Dialog, dyskusje przy okrągłym stole, że SZKOŁA POTRZEBUJE REFORMY. I to zdecydowanie nie takiej, której skutki wywołały kłopoty krótkoterminowe (czyli likwidacja gimnazjów, podwójny rocznik w liceum i przywrócenie szkół zawodowych), ale takiej, która będzie realną odpowiedzią na szereg kłopotów drenujących polski system edukacji. System jest bowiem niewydolny i prawdziwą reformę trzeba przygotować z głową i przy szerokich konsultacjach. Co jest do naprawy? - należy sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie, kto ma odpowiadać za system edukacji w Polsce - państwo czy samorząd? - finansowanie systemu oświaty oparte na subwencji, która jest wyraźnie niewystarczająca, przez co kolejne podwyżki są jedynie dosypywaniem grosza do nierentownego przedsiębiorstwa. Co więcej, należy ustalić wyraźną granicę, które wydatki pokrywa państwo, a które samorząd. Bez tego od lat mamy do czynienia z przerzucaniem się odpowiedzialnością i finansowaniem. Z jednej strony rząd zwiększa subwencję, a z drugiej wydatki samorządów rosną jeszcze szybciej, co powoduje, że system staje się patologiczny z obu stron. - podstawy programowe. Rozbudowane, zbyt obszerne. Wydaje się, że na tym etapie należy sobie odpowiedzieć na inne proste pytanie - czy chcemy, by nasze dzieci uczyły się tak jak my, czy może należy wypracować własny, nowatorski model nauczania lub zaczerpnąć go od innych? - przeciążony uczeń. Uczeń, który ma ciężki nie tylko tornister, ale także głowę, przez dużą liczbę zajęć (często niepotrzebnych), zajęcia dodatkowe, korepetycje. - religia i edukacja seksualna. Dwa tematy, które od jakiegoś czasu wywołują spór, który stał się jednocześnie osią narracji politycznej w tej i poprzedniej kampanii wyborczej. Czy nasze dzieci mają stawać się przedmiotem politycznej awantury? Być może da się wypracować pośrednie rozwiązanie, które włączyłoby aktywniej rodziców w wybór odpowiednich zajęć dla dzieci. Być może odpowiedzią na to jest wybór dwóch przedmiotów fakultatywnych z pięciu-siedmiu do wyboru. W tym worku rodzic mógłby wybrać dwa spośród takich przedmiotów fakultatywnych jak np. kultura w sieci, pierwsza pomoc, religia, edukacja seksualna, przygotowanie do życia w rodzinie, podstawy ekonomii, bezpieczeństwo na drodze, ekologia. - brak rąk do pracy. Z tym zagadnieniem niebawem zmierzymy się na wielką skalę. Czy tegoroczni maturzyści, którzy do końca zastanawiali się, czy ich egzaminy się odbędą, przy wyborze kierunków studiów myśleli o kierunkach pedagogicznych? Wydaje się to mało prawdopodobne. A już dziś brakuje nauczycieli przedmiotów ścisłych, zawodowych i języka angielskiego. Gorsza sytuacja jest w miastach, ale należy się spodziewać, że i na wsi odchodzący na emeryturę nauczyciele będą mieli kłopot ze znalezieniem następców. - jakość nauczania. To kolejny kłopot, który dotyczy zarówno coraz słabszych nauczycieli, jak i rozbudowanych podstaw programowych. Tym samym obserwujemy zjawisko coraz powszechniejszego rynku korepetycji, a prawdopodobnie będzie ono jeszcze większe. - budowa więzi na linii rodzice-nauczyciel. Dziś po obu stronach brakuje empatii. Nauczyciele uważają rodziców za roszczeniowych, a rodzice uważają, że nauczyciele są mało pracowici. Pewnie po obu stronach jest trochę racji, ale skądś się to bierze. Jeśli jednak dystans będzie narastał, obie strony mogą zacząć się wrogo traktować. A ucierpią na tym jedynie dzieci. Obie strony muszą więc ze sobą współpracować. Powyższe przykłady pokazują, że szkoła jest w kryzysie. Nawet jeśli dzisiejsze kłopoty wydają się proste do rozwiązania, to w niedalekiej przyszłości możemy mieć poważny problem. Jaki pomysł na uzdrowienie sytemu polskiej edukacji mają przedstawiciele wszystkich najważniejszych partii politycznych? Zapraszamy do debaty, którą wspólnie organizujemy z radiem RMF FM oraz "Dziennikiem Gazetą Prawną". Łukasz Szpyrka