"Przegląd": Czy Ameryka może się rozpaść?
Aż 31 proc. Amerykanów wierzy, że w ciągu najbliższych pięciu lat w USA wybuchnie wojna domowa - pisze na łamach "Przeglądu" Eliza Sarnacka-Mahoney.
Czy Ameryka może się rozpaść? Do niedawna taka hipoteza wydawała się niedorzeczna, jednak weszliśmy w czasy, których znakiem rozpoznawczym zaczynają być niedorzeczności wymykające się i rozsądkowi. Rośnie rzesza Amerykanów, którzy uważają, że podziały w narodzie przekroczyły temperaturę wrzenia, a pokojowy rozpad unii może być jedyną alternatywą dla bratobójczej wojny.
David French, najbardziej znany amerykański weteran, obecnie publicysta m.in. tygodników "Time", "National Review" i konserwatywnej platformy informacyjnej The Dispatch, wie już nawet, jak ów rozpad będzie wyglądać oraz co wprawi secesyjne domino w ruch. Pół roku temu opublikował książkę "Divided We Fall" (Podzieleni upadamy) i właśnie tam podał dwa bardzo konkretne scenariusze.
W obu kroplą przelewającą czarę goryczy staje się pojedyncza decyzja polityczna. W pierwszym przypadku feralny ruch wykonuje demokratycznie zarządzana Kalifornia. Po kolejnej tragicznej strzelaninie w szkole wprowadza całkowity zakaz posiadania broni przez osoby cywilne. Mobilizuje to entuzjastów drugiej poprawki do konstytucji z Teksasu i mamy powtórkę z historii: całe Południe proklamuje secesję.
W drugim scenariuszu klinem rozłupującym USA na części staje się zakaz aborcji przegłosowany w konserwatywnym Teksasie. Wówczas protestuje Zachodnie Wybrzeże i również decyduje się na secesję. French uzasadnia swoje czarnowidztwo słowami: "Znaleźliśmy się w punkcie, w którym nie istnieje żadna siła w wymiarze kulturowym, politycznym, religijnym czy społecznym, która pchałaby nas, Amerykanów, ku sobie. Te siły raczej nas dziś od siebie odpychają. Dlatego nie możemy dłużej zakładać, że demokracja o rozmiarze całego kontynentu, tak niejednorodna etnicznie i religijnie, pozostanie zjednoczona na zawsze. Możemy wręcz być pewni, że nie pozostanie, jeśli nasza klasa polityczna nie adaptuje swojego światopoglądu i działań do potrzeb tej pogłębiającej się różnorodności w przestrzeni publicznej".
French, jak większość ekspertów przestrzegających przed secesją, skłania się ku tezie, że w przeciwieństwie do sytuacji sprzed 150 lat dziś mielibyśmy do czynienia nie z jednym, ale z kilkoma "uskokami transformacyjnymi", wzdłuż których Ameryka rozjechałaby się na części. Dość popularna jest teoria o wyłonieniu się na posecesyjnej mapie USA mniej więcej czterech nowych tworów o roboczych nazwach: Federacja Stanów Zachodnio-Środkowych, Federacja Stanów Północno-Środkowych, Demokracja Stanów Północnych oraz Republika Południowa Ameryki.
Tożsamość polityczna i kulturowa, nie regionalna
Niewykluczone jednak, że rozłam, który będzie dyktować tożsamość nie regionalna, ale polityczna i kulturowa, przybierze formę dużo bardziej skomplikowaną; składowe jednego państwa znajdą się wewnątrz drugiego. Z taką wizją wystąpił m.in. Sasha Issenberg w analizie dla "New York Magazine" przy okazji wyborów parlamentarnych przed dwoma laty.
Bazując na ich wynikach, Issenberg podzielił USA na trzy federacje, z których każda zrzesza pokrewne sobie politycznie stany, a nazwę Stany Zjednoczone Ameryki zmienił na Postępowe Federacje Ameryki (PFA). Otrzymaliśmy więc: Federację Niebieską - z głównymi przyczółkami na obu wybrzeżach oraz wyspami pośrodku w postaci Kolorado, Nowego Meksyku i Illinois, Federację Czerwoną obejmującą Pas Biblijny (stany środkowe, południowe i południowo-wschodnie) oraz Federację Neutralną - najbardziej rozproszoną, tworzoną przez zlepek stanów na środkowej północy oraz Florydę, Nevadę, Ohio i Pensylwanię.
W wizji Issenberga federacje prowadzą życie niezależnych państw z wyjątkiem polityki monetarnej, militarnej, zagranicznej i sądowniczej, którą wciąż zawiaduje w ich imieniu bardzo osłabiony (i przeniesiony na uniwersytecki kampus na południu PFA) Waszyngton. Issenberg zapędza się aż do lat 40. naszego wieku, niestety, nie widzi dobrego zakończenia dla federacyjnego eksperymentu. "Tak jak Brytyjczykom nam też o wiele łatwiej wyobrażać sobie rozpad USA, niż wymyślić, jak mielibyśmy po nim efektywnie funkcjonować. (...) Europa przekonuje się na własnej skórze, że wspólna waluta wymaga wspólnej ekonomii, a brak wewnętrznych granic - konsensusu w kwestii, jak ma wyglądać granica zewnętrzna. Lepiej dla Ameryki, by uczyła się tych lekcji z fantazji niż z doświadczenia".
Czy secesja jest możliwa?
Wróćmy jednak do zasadniczego pytania: czy zagrożenie secesją rzeczywiście jest aż tak wysokie? W lutym tego roku ośrodek badawczy Bright Line Watch skupiający akademików z całego kraju doniósł, że rozpad Ameryki popiera 29% obywateli. Więcej jego zwolenników jest wśród republikanów (33%) niż demokratów (21%), co jednak interesujące, by nie rzec alarmujące, wśród republikanów w stanach dawnego Południa pospołu z Oklahomą i Kentucky poparcie dla secesji skacze aż do 50%. Z kolei badania przeprowadzone przez firmę sondażową Rasmussen Reports w czerwcu 2020 r. wykazały, że aż 31% Amerykanów wierzy, iż w ciągu najbliższych pięciu lat w USA wybuchnie nowa wojna domowa.
Temat secesji coraz chętniej podejmowany jest przez polityków, zwłaszcza od przegranej Trumpa w wyborach prezydenckich. Kyle Biedermann, polityk z hrabstwa Fredericksburg w Teksasie, przedłożył w styczniu w stanowej legislaturze projekt referendum na najbliższe (maj 2021 r.) wybory, w którym Teksańczycy mieliby określić swoje poparcie dla secesji. Mimo nacisków Waszyngtonu gubernator Teksasu Greg Abbott odmawia odrzucenia wniosku o głosowanie nad tą ustawą. Warto zauważyć, że jest to pierwsza ustawa na temat secesji od czasów wojny secesyjnej w XIX w.
Szef Partii Republikańskiej w Teksasie Allen West nawołuje republikańskie stany do stworzenia nowej unii. Nazywa ją roboczo "unią stanów stosujących się do prawa" - w nawiązaniu do wciąż forsowanej przez konserwatystów tezy, że zgodnie z prawem to Trump wygrał wybory. Lider paramilitarnej, nacjonalistycznej grupy Georgia III% Martyrs ogłosił zaś, że wraz z najsłynniejszą obecnie republikańską kongresmenką Marjorie Taylor Greene przygotowuje wniosek o secesję dla stanu Georgia. O secesji Teksasu i jej skutkach dla innych stanów z entuzjazmem wypowiada się także szef Grand Old Party z Wyomingu Frank Eathorne.
Wreszcie nie można nie wspomnieć o prosecesyjnych sympatiach Rusha Limbaugha, zmarłego niedawno symbolu amerykańskiego konserwatyzmu i jego najjaśniejszej radiowej gwiazdy. Limbaugha słuchało codziennie ponad 15 mln fanów. Na początku grudnia, na fali rozgoryczenia po wyborach, Limbaugh oświadczył na antenie: "Mkniemy w kierunku secesji. Widzę wokół coraz więcej ludzi zadających sobie pytanie, co, na Boga, mamy wspólnego z towarzystwem mieszkającym, powiedzmy, w Nowym Jorku. Pokojowe współistnienie dwóch kompletnie rozbieżnych teorii na temat życia, rządu i polityki jest niemożliwe!".
Drugie zasadnicze pytanie brzmi: czy secesja jest możliwa? Szybka odpowiedź brzmi: nie. Wojna secesyjna nie tylko przemeblowała Amerykę społecznie i ekonomicznie, ale również zmusiła rząd do zajęcia jednoznacznego stanowiska wobec wszystkich ewentualnych przyszłych prób odrywania się stanów od macierzy. W 1869 r. w orzeczeniu w sprawie Teksas kontra White Sąd Najwyższy zaopiniował, że stany nie mogą samodzielnie opuszczać Unii, a "uchwały rebelianckiej legislatury w Teksasie", nawet jeśli poparte przez większość mieszkańców stanu, są absolutnie bezprawne.
Znany amerykański historyk Forrest McDonald zagadnieniu praw stanów na tle praw federalnych poświęcił m.in. wydaną w 2000 r. monografię "States’ Rights and the Union: Imperium in Imperio, 1776--1876" (Prawa stanów a unia: rządy w rządzie, 1776-1876). Oświadczył w niej: "Nie ma wątpliwości, że ojcowie założyciele naszego kraju od początku mieli na myśli stworzenie unii nierozerwalnej". Wreszcie wątpliwości rozwiał sam Sąd Najwyższy. W 2006 r. reżyser Daniel Turkewitz kręcił film o proklamowaniu przez stan Maine niepodległości i zapytał SN, czy istnieją podstawy prawne, by coś takiego mogło się wydarzyć naprawdę. Film Turkewitza był z gatunku fantasy, lecz słowa sędziego Antonina Scalii odwoływały się do rzeczywistości. "Odpowiedź jest oczywista - napisał do reżysera Scalia. - Jeśli możemy wskazać jeden spór konstytucyjny, któremu wojna secesyjna położyła kres, to jest nim brak prawa do secesji. Stąd w naszym ślubowaniu wierności słowa: »jeden naród, nierozerwalny«".
Celowe przeoczenie ojców założycieli
Jest jednak i druga odpowiedź. We wspomnianym orzeczeniu sądowym z 1869 r. znalazł się bowiem zapis, że o ile występowanie z unii bez zgody reszty kraju jest nielegalne i niedopuszczalne, o tyle mogłoby się wydarzyć za zgodą owej reszty.
"Mówimy o procesie, który rozpoczyna się od pertraktacji władz stanowych z Kongresem odnośnie do warunków secesji satysfakcjonujących wszystkie strony, następnie jest zgoda na secesję wydana przez obie izby Kongresu, a wreszcie jej ratyfikacja przez trzy czwarte stanowych legislatur. Innymi słowy, to cel wyjątkowo trudny do osiągnięcia", wyjaśnia Richard Dahl z organizacji FindLaw.com zajmującej się dostarczaniem wiedzy i pośrednictwem w obrębie branży prawnej.
David French, tym razem rozprawiając o secesji w podcaście "New York Timesa", dorzuca, że secesja mogłaby być skutkiem rewolucji: "Do secesji mogłoby dojść, gdyby niepokoje społeczne osiągnęły tak wysoki poziom, że Waszyngton i reszta stanów wydałyby na nią zgodę choćby tylko po to, by zminimalizować rozmiar szkód i zniszczeń".
Czy zatem brak w konstytucji jasnego zapisu na temat secesji to tylko przeoczenie, czy coś więcej? Odpowiedź może zaskoczyć. Zachowane dokumenty skłaniają ku refleksji, że "przeoczenie" jest jednak celowe. Architekci amerykańskiego państwa świetnie zdawali sobie sprawę z kruchości bytu, jaki powoływali do życia, i nie mieli dobrego pomysłu, co z tym zrobić. Postawili więc na sprawczą moc wiary, że państwotwórczy eksperyment odpowiednio pielęgnowany i rozwijany po prostu się uda.
Jedną z form pielęgnacji tego eksperymentu już od początku był specyficzny przekaz o Ameryce, jaki płynął w świat, a przy okazji genialna wprost metoda budowania narodowej tożsamości. Nie bez powodu historia pierwszego stulecia Ameryki w formie, w jakiej do dziś funkcjonuje w narodzie (i na świecie!), koncentruje się na preriowym życiu, terytorialnej ekspansji kraju na zachód oraz barwnych walkach kowbojów z Apaczami. I kompletnie przemilcza to, jak wtedy wyglądały relacje między tworzącymi ten "szczęściostan" stanami. Owe relacje zaś były tragiczne, a secesja konfederatów w 1861 r. wcale nie była tak bezprecedensowa, jak się ją powszechnie opisuje.
Do pierwszej secesji doszło bowiem już w roku 1777 - ledwie kilka miesięcy po podpisaniu Deklaracji niepodległości. Dokonali jej koloniści z północnych rubieży Nowego Jorku, którym ekonomicznie i kulturowo bliżej było do brytyjskiego wówczas Quebecu niż do Waszyngtonu. Nowe państwo przyjęło nazwę Republika Vermontu, a o tym, jak bardzo zalazło nowemu amerykańskiemu rządowi za skórę, niech świadczy fakt, że choć szybko wycofało się ze swojej niepodległości, to na oficjalną ratyfikację członkostwa w unii musiało za karę poczekać aż do roku 1791.
Mit narodowej zgody i harmonii
W 1812 r. Ameryka przystąpiła do wojny z Wielką Brytanią. W tym samym czasie stany regionu Nowa Anglia (Maine, Vermont, New Hampshire, Massachusetts, Connecticut i Rhode Island) przystąpiły do montowania paktu secesyjnego na specjalnie w tym celu zwołanej konwencji w Hartford. Nowa Anglia była pomysłem wojny oburzona, bo embargo na handel z Europą nałożone najpierw przez Jeffersona, a potem jego następcę Madisona uderzało w jej interesy. Południe zaś parło do wojny jak szalone.
Osłabienie Wielkiej Brytanii dawało bawełnianej arystokracji szansę na umocnienie pozycji na rynku handlu niewolnikami, a sama wojna, z racji wprowadzenia stanu wyjątkowego - więcej wolności, by realizować własną politykę terytorialną. Innymi słowy, nie pytać Waszyngtonu o zgodę na przesuwanie granic unii dalej na zachód kosztem krzywdy rdzennej ludności kontynentu. "Fakt, że Ameryka nie rozpadła się wtedy na części, jest naprawdę szokujący", uważa historyk Richard Kreitner, autor kolejnej wydanej niedawno książki o secesji "Break It Up: Secession, Division, and the Secret History of America’s Imperfect Union" (Rozsypka: Secesja, Podziały i Sekretna Historia Niedoskonałej Unii).
Następna w kolejce do secesji była Karolina Południowa w roku 1832. Konwencję anulacyjną zorganizowano tam w odpowiedzi na nowe przepisy o wyższych taryfach eksportowych, którymi Waszyngton chciał łatać dziury po kosztownej wojnie z Anglią. Władze stanu postawiły pod bronią w Charleston 25 tys. stanowego wojska, a wyposażyły je w nowiutką, specjalnie kupioną za oszałamiającą kwotę 100 tys. dol. broń.
Impas zakończył się kompromisem. Obie strony poszły na ustępstwa, a ustawę o taryfach zmodyfikowano. Nie powstrzymało to jednak stanu przed próbą kolejnej secesji ledwie kilkanaście lat później. Po wygranej wojnie z Meksykiem (1846-1848) Ameryka przejęła ogromną połać kontynentu, obejmującą dziś Kalifornię, Nevadę, Utah, Arizonę, Nowy Meksyk, Kolorado i Wyoming. Proabolicyjna Północ z miejsca zaapelowała w Kongresie, by nowe terytoria były wolne od niewolnictwa. Karolina Południowa, w tym czasie bawełniany potentat kraju, zgodzić się na to nie zamierzała. Projekt secesji upadł, dopiero gdy w 1851 r. frakcja stanowych secesjonistów przegrała w wyborach parlamentarnych z koalicją tzw. kooperantów. Temat secesji i abolicji upadł, ale tylko na 10 lat.
Zarówno alarmiści przepowiadający nieuchronność rozpadu USA, jak i optymiści przekonani, że do niego nie dojdzie, zgadzają się w jednym. Od uczniów w szkole po polityków na Kapitolu wszyscy skorzystaliby na uczciwej konfrontacji z faktem, że w zasadzie nie było w amerykańskiej historii czasów bez monumentalnej rozbieżności interesów stanów, klas, frakcji politycznych i ideologicznych, o czynniku rasowym i etnicznym nie wspominając.
Nie tylko jednak o wiedzę tu chodzi, ale i o ważną lekcję. Doskonale to ujął Eric Herschthal, historyk z Uniwersytetu Utah specjalizujący się w tematyce Południa i niewolnictwa: "Nie zrozumiemy w pełni natury dzielących nas obecnie przepaści, jeśli nie przestaniemy sobie wmawiać, że były czasy, gdy żyliśmy w tym kraju w zgodzie i harmonii. Nigdy tak nie było".
Konfrontacja z trudną przeszłością wymaga nie tyle odwagi, ile pokory. Amerykanie pokory wciąż nie znoszą, kochają za to swój wizerunek nieomylnych strażników światowego pokoju i dobrobytu. Na razie nie widać, by palili się do rachunku sumienia, a tym samym sprzątania własnego podwórka. Nie zdziwmy się więc, jeśli najbliższa przyszłość przyniesie nam więcej niedorzeczności, niż myśleliśmy, że to możliwe.
Eliza Sarnacka-Mahoney