"Mundra". Bez zadęcia o cudzie narodzin
"Mundra" to zapis dziesięciu rozmów z położnymi. Najstarsza ma ponad dziewięćdziesiąt lat i pierwsze porody przyjmowała podczas II wojny światowej, najmłodsza - dwadzieścia sześć i pracowała w szpitalu w Tanzanii. Należą do różnych środowisk, mają odmienne doświadczenia i światopogląd. Opowiadają o cudzie narodzin, o ogromnej sile, którą natura obdarzyła każdą matkę, ale także o ciemnej stronie swojego zawodu - poronieniach, aborcjach, powikłaniach okołoporodowych, przemocy wobec rodzących. Poruszają wiele aktualnych i kontrowersyjnych tematów - problem medykalizacji porodu, odejścia od natury, cesarskiego cięcia na życzenie czy zapłodnienia in vitro. Zachęcamy do lektury i udziału w naszym konkursie!
Ze wstępu:
Wciąż mam ją przed oczami. Stara kobieta w grubej wełnianej spódnicy, prostej bluzce, ze związanymi włosami, twarzą przeoraną zmarszczkami. Otoczona powszechną czcią i szacunkiem. Ręce przepracowane, ale wciąż zwinne. Kiedy nadchodził czas, szła do chałupy kobiety, z której dochodziły już pierwsze pokrzykiwania. Wyganiała mężczyzn z domostwa, całowała w czoło przyszłą matkę. Rozplatała jej warkocz, zdejmowała wszystkie pierścionki, kolczyki, chustki, żeby nic nie było na niej zawiązane.
(...) Kazała złapać się belek w stropie, dała kieliszek wódki na znieczulenie. Kiedy i to nie pomagało, wysyłała pastucha do cerkwi, żeby pop otworzył bramy świętego miejsca. Żeby sama Matka Boska przybiegła z pomocą rodzącej. Gdy dziecko przychodziło na świat, to ona przecinała pępowinę. To ona zakopywała nieczyste łożysko w progu izby, żeby nikt się nim nie pokalał. Dostawała za swą służbę bochenek chleba albo dwie miary płótna na zapaskę, czasem kilka okraszonych jaj. Nazywano ją też babką, babiculą, mądrą babą, babuszką, akuszerką, a jej sztukę - babieniem. (...).
Bohaterki reprezentują cztery pokolenia położnych, które towarzyszyły Polkom przez ostatnie osiemdziesiąt lat. Opowiadają, jak rodziły nasze matki, babki i prababki, i o tym, jak rodzą nasze córki. Ale to nie znaczy, że obraz wyłaniający się z ich opowieści jest spójny. Mają prawo się różnić, bo wywodzą się z odmiennych tradycji położniczych, środowisk, rejonów Polski.
Poruszałyśmy wiele tematów, które rozpalają teoretyków współczesnego położnictwa, między innymi kwestię medykalizacji porodu, odejścia od natury, psychologicznych i duchowych aspektów rodzenia czy uwarunkowań kulturowych. Ale moje położne zdecydowały się dać mi też coś więcej, opowiedzieć o ciemnej stronie życia i swojego zawodu: poronieniach, porodach martwych dzieci, aborcjach, współczesnej kobiecie, która nie chce rodzić, i przemocy wobec rodzących. Aż wreszcie doszłyśmy do warstwy najdelikatniejszej - ich własnych historii porodowych, nie zawsze łatwych, nie zawsze przyjemnych, często okupionych upokorzeniem, bólem, alienacją.
Fragment rozmowy z położną, która pracowała w szpitalu w Tanzanii:
Jak często w przychodni, w której pracujesz, ktoś umiera?
- To zależy, dzisiaj na przykład nikt nie umarł, ale wczoraj odeszła nam trójka dzieci, a przedwczoraj - dwójka. W każdym tygodniu ktoś odchodzi. Rzadziej zdarza się śmierć okołoporodowa.
- Największa śmiertelność jest wśród dzieci, często umierają też dorośli chorzy na AIDS. Łóżek na oddziale pediatrycznym jest dziesięć, a dzieci trzydziestka, czasem czterdziestka. Leżą na podłodze, a nawet w trójkę czy czwórkę na jednym łóżku. To jest przytłaczające, choć od jakiegoś czasu czuję jednak w związku z tym radość...
Radość?
- Może nie radość, ale spełnienie, że mogę być z tymi osobami, które umierają. Podziwiam godność, z jaką oni potrafią żegnać się z tym światem, choć bardzo cierpią. Pomaga im to, że jestem przy nich, że nie są sami, że podam im kubek herbaty czy wody. Po prostu towarzyszę komuś, kto umiera. Gdybym od tego uciekała, to musiałabym uciec też stąd.
- Śmierć to jest część mojej pracy tutaj. Nie mogę zostawić tych ludzi w tej ostatniej chwili ich życia. Zaakceptowałam już nawet to, że dzieci umierają. Zazwyczaj na malarię i głęboką anemię.
- Malaria w tym rejonie zbiera żniwo. Gdyby była większa świadomość, wielu zgonom można by zapobiec. Wśród plemienia Sukuma bardzo silne są tradycyjne wierzenia i leczenie ziołami, które nie są sprawdzone jako leki antymalaryczne. Zrywają jakąś trawkę z łąki i dają dziecku do picia napar z niej, bo wierzą, że to pomoże. I nie pomaga. Więc po dwóch czy trzech miesiącach, gdy stan jest już naprawdę krytyczny, przywożą je do nas, do przychodni. Często jest już za późno.
- Nie można winić rodziców za to, że nie przyszli wcześniej. Może nie mieli pieniędzy, może odległość do szpitala była za duża. Albo brakowało im wiedzy, bo bardzo dużo osób tutaj nie ma podstawowego wykształcenia.
Pamiętasz pierwszą śmierć, która tobą wstrząsnęła?
- Pamiętam jeden poród u pacjentki chorej na AIDS. Przyszła do nas, a jej dziecko było już od dwóch tygodni zmacerowane, czyli martwe. Bardzo to przeżyłam, rodziło się normalnie główką, ale było w takim stanie, że nigdy nie zapomnę tego widoku. Główka wyglądała jak balonik wypełniony wodą. Ciężko było ją urodzić, a wokół niej zawiązana była pępowina. Gdy w końcu się urodziła, to potem nie mogły się urodzić barki. Bałam się, że urwę tę główkę, ciałko było takie kruche... Zawołałam koleżankę felczerkę, żeby mi pomogła. Wzięła rączki pod paszki i wydostała to dziecko.
Polskie położne mówią, że śmierć dziecka przy porodzie zdarza się niezwykle rzadko. Ty ciągle się z tym spotykasz. Jak sobie radzisz?
- Rzadko płaczę. Pomaga wygadanie się bliskiej osobie i modlitwa: "Oddaję Tobie to wszystko, Panie Boże, bo nie mogę nic więcej zrobić. Uczyniłam, co mogłam". Muszę o tym zapomnieć i pracować dalej.
Zdecydowana większość Polek rodzi w szpitalu. Jak rodzą kobiety z plemienia Sukuma?
- Rodzą i w domach, i w szpitalu. Nie można powiedzieć, jak to wygląda procentowo, bo to bardzo trudne do zweryfikowania. Kobiety powinny przyjść do nas do kliniki poporodowej na szczepienia, badania, ale część z nich nigdy się u nas nie pojawia. Nie prowadzimy statystyk. Z moich obserwacji wynika, że w szpitalach rodzi połowa, a z roku na rok porodów szpitalnych jest coraz więcej.
- W domach kobiety rodzą zazwyczaj dlatego, że jest już za późno. Nie mają samochodu, muszą dojść do naszej przychodni kawał drogi, więc często rodzą po drodze. Albo po prostu w domu, bo to jest ich piąta czy szósta ciąża i poród trwa naprawdę kilka godzin. Zanim one się zorientują, że już powinny iść, to zaczyna się parcie. Zostają w domu i rodzą albo z mamą, albo z siostrą. Jeśli mają sąsiadkę, która chociażby raz przyjęła poród, to wołają ją.
Czy działają babki położnicze, które u nas, w Polsce, przyjmowały porody jeszcze w międzywojniu i krótko po wojnie?
- Tak, jest sporo takich babek, które same się czegoś nauczyły albo przypadkiem przyjęły poród i od tamtej pory się tym zajmują. Czasem nawet nie skończyły szkoły podstawowej, nie umieją pisać, ale mają niesamowite doświadczenie. Przyjmują w domach.
Jak się je nazywa?
- Mówi się na nie: bibi wa kijiji, czyli babcie wiejskie. Ogólnie na położną w suahili mówi się mkunga. Nieważne, czy ma dyplom, czy nie. To nie ma znaczenia.
- Znam akuszerki, które używają narzędzi, starają się, żeby było czysto, i używają nitki, żeby zawiązać pępowinę. Ale wiem, że są i takie, które przyjmują poród bez rękawiczek, co w tych warunkach jest dla nich bardzo niebezpieczne.
- Miałam kiedyś w przychodni akuszerkę, która dziwiła się, że ma kiłę. Jej mąż wiele lat temu zmarł, ona nie sypiała już później z żadnym innym mężczyzną, więc pytała mnie, jak mogła się zarazić. Po prostu przyjmowała porody bez rękawiczek. Niektóre zakładają na dłonie torebki foliowe, takie najprostsze, na zakupy, ale najczęściej przyjmują dzieci gołymi rękami. (...)
Ile jest Monik w Bugisi?
Około osiemnastu. Dzieci często otrzymują tu imiona po położnych, które przyjęły je na świat. To wyraz wdzięczności.
Czy to prawda, że wprowadziłaś już zakaz?
- Tak. Kiedy kobiety pytają mnie o zgodę, to proszę je, żeby nie dawały mojego imienia, bo boję się, że będzie za dużo tych Monik. Jeśli to są wyjątkowe porody, to się zgadzam.
- Niedawno przyjmowałam poród dziewczynki w swoje urodziny, 11 maja. Mama chciała dać jej na imię Monika, więc przyjęłam to z wielką radością. Jeśli rodzi się chłopiec i proszą mnie, żebym wymyśliła jakieś imię, to proponuję Tadeusza, bo tak nazywa się mój tata. Jest tu więc sporo Tadeuszów. W wersji suahili to Tadeo.
Dlaczego zostałaś położną?
- Miałam takie szczęście, że urodziłam się w domu. Mój tata przyjął mnie na świat. Było już za późno, żeby jechać do szpitala. Mieszkamy w Borzęcinie pod Warszawą, ale to była późna noc, moi rodzice nie mieli samochodu, nie było telefonu.
- Mój starszy brat Michał urodził się w szpitalu. Ale za drugim razem to potoczyło się tak szybko, że nie zdążyli. Mama tylko poczuła skurcze parte. Pomyślała wtedy, że po prostu musi iść do toalety. Poszła i okazało się, że już wychodzi główka. Tata szybko położył mamę na łóżku i przyjął poród. W pokoju świeciła się lekko żarówka, bo wtedy na wsi prąd był słabszy.
- Tata zawsze opowiada o moich narodzinach z wielkim wzruszeniem. Czuję, że to był ten decydujący moment. To dlatego stałam się położną. Rodzice obudzili we mnie pasję do położnictwa.
Zaczęłaś pracować w Tanzanii w wieku dwudziestu dwóch lat, od razu po studiach. Skąd taki pomysł?
- Poczułam, że chcę oddać kilka lat ze swojego życia dla kobiet ciężarnych w Afryce. Wiedziałam, jak mało rozwinięta jest tu służba zdrowia, jak wiele kobiet i dzieci umiera w okresie okołoporodowym. Już dawno zapałałam miłością do Afryki. Zanim zostałam położną, spędziłam miesiąc w Afryce Zachodniej, w Togo. Z piątką wolontariuszy remontowaliśmy przedszkole misyjne. To wtedy złapałam tego bakcyla.
- Zrozumiałam, że to jest moje miejsce na ziemi. W pewnym momencie stwierdziłam, że chcę połączyć te dwie rzeczy, czyli wyjazd na misję oraz pracę położnej. Przyjeżdżałam z myślą, że to ja będę uczyła i pomagała Tanzańczykom, a to oni mnie uczą. Szczególnie pokory i radości, doceniania prostych rzeczy.
Czy kobietom w Tanzanii naprawdę potrzebna jest szkoła rodzenia? Wiesz, jakie ja mam wyobrażenie porodu w Afryce? Kobieta rodząca zgodnie z naturą, wisząca na gałęzi albo kucająca nad brzegiem morza... Michel Odent napisał, że gdy pracował w Gwinei w latach pięćdziesiątych, kobiety w szpitalu za nic w świecie nie chciały się położyć. Ciągle uciekały lekarzom. Dopiero po wielu latach sobie uświadomił, że miały rację.
- To prawda. One wiedzą, jak rodzić. Rodzą spontanicznie, naturalnie, same z siebie. Nie mają jednak podstawowej wiedzy medycznej. W każdy czwartek kobiety w ciąży przychodzą do nas na kontrolę. Robimy im USG, badania wewnętrzne, zewnętrzne, pobieramy mocz. Taka "poradnia K". Często, gdy pytam o miesiąc ciąży, odpowiadają: "dwunasty"... Mówią, że trzeci, a podczas USG wychodzi, że ósmy.
- W szkole rodzenia starałam się je nakierować na pewne tory. Nie uczyłam ich rodzić, ale chciałam, żeby wiedziały, od kiedy są w ciąży. Chodziło mi szczególnie o kobiety, które pierwszy raz są w ciąży - bardzo młode dziewczynki, nastoletnie. Przychodzą, mają dwa centymetry rozwarcia i już prą, bo myślą, że jak są skurcze, to trzeba przeć. (...)
A wiedzą, że mają macicę?
- Tak, wiedzą. Macica nazywa się tutaj mfuko wa uzazi. Bardzo mi się ta nazwa podoba, bo to znaczy kieszeń rodzicielstwa. Kobieta w kieszeni nosi swoje dziecko. Wiedzą też, że mają dwa jajniki, chociaż w suahili nie ma nazw medycznych.
- Na pochwę mówi się njia, czyli droga. To droga do kieszeni rodzicielstwa. Szyjka macicy nazywana jest mlango, czyli drzwi do rodzicielstwa, przez które przechodzi nasienie. A kujifungua znaczy urodzić, a dosłownie otworzyć się.
Piękne!
- Mieszkam wśród kobiet z plemienia Sukuma, a sukuma znaczy przeć. Często gdy kobiety poronią albo myślą, że są w ciąży, bo przez jakiś czas nie miały miesiączki - a ja widzę na USG, że nie ma żadnej ciąży - proszą mnie, żebym sprawdziła na plecach. W ich wierzeniach uważa się, że dziecko przechodzi na plecy. Gdy z przodu nie widać brzucha, to wyobrażają sobie po prostu garb na plecach. Tak dzieje się najczęściej przy poronieniach, a tu dochodzi do nich bardzo często.
- Kiedyś miałam pacjentkę, która twierdziła, że już dwa lata chodzi w ciąży, a dziecko jest wciąż na plecach i nie chce przejść do przodu. To są wierzenia, które musimy jakoś powoli wyjaśniać. Zdarza się, że kobiety po prostu nie akceptują tego, że nie są w ciąży. Że dziecka nie ma. (...)
Jak wygląda antykoncepcja?
- Jest kilka programów z rządu, które przewidują darmową antykoncepcję. To są przede wszystkim zastrzyki hormonalne na trzy miesiące, czasem sześć. Często widzę też pacjentki po cesarskim cięciu, którym bez ich wiedzy podwiązano jajowody. To jest ukryty plan rządowy, żeby zmniejszyć liczbę dzieci, nie pytając o zgodę kobiet. Nieważne, czy to jest pierwsza, czy trzecia ciąża. Wynika z tego potem mnóstwo problemów małżeńskich, bo gdy dwa, trzy lata po operacji kobieta chce znowu zajść w ciążę, a nie może, mąż ją zostawia. Zostaje sama z dziećmi i nawet nie wie o tym, że miała podwiązane jajowody.
- Jeżeli chodzi o antykoncepcję, to mam pewne wątpliwości. Ona jest przeraźliwie tania. Trzymiesięczny zastrzyk hormonalny kosztuje około tysiąca szylingów, czyli dwa złote. Nie wiem, gdzie to jest produkowane i w jaki sposób, że jest aż tak tanie. Zastanawiam się nad efektami ubocznymi. Często przychodzą do nas kobiety, które mają problem z zajściem w ciążę nawet po dwóch latach od odstawienia tych zastrzyków.
Czy bycie bezpłodną to jest w Tanzanii brzemię?
- Mężczyźni mówią tu, że kobieta bezpłodna jest bezużyteczna. Kobiety, które mają problem z zajściem w ciążę, przychodzą do nas i błagają o pomoc. Gdy nie mogą mieć dzieci, mężowie je po prostu zostawiają. To jest bardzo krzywdzące, bo uważa się, że jak kobieta nie może zajść w ciążę, to jest to tylko jej wina.
Rozumiem, że dużą wartością jest dziecko. Jak się o nie dba?
- W dużych miastach widać dzieci ulicy, ale tutaj, w wioskach nie ma dzieci niczyich. Zawsze ktoś się dzieckiem zaopiekuje, nawet jeśli rodzice umrą na AIDS.
- Kiedyś mieliśmy taką sierotkę, dziesięcioletniego Johna, który był chory na AIDS. Jego rodzice zmarli, rodzeństwo też. Przez trzy miesiące był u nas na oddziale, bo miał gruźlicę i inne powikłania. Szukaliśmy mu mieszkania. Okazało się, że jedna z pielęgniarek była jego bardzo daleką krewną i go przyjęła. Nie było problemu. John mieszkał z nią przez sześć miesięcy, do swojej śmierci.
- W rodzinach wielodzietnych rodzice zazwyczaj dobrze zajmują się swoimi dziećmi. Może nie zawsze mają pieniądze na szkołę, ale dzieci są zawsze pod opieką. Jeśli jednak rodzice się rozchodzą, rodzeństwa często są rozdzielane - część dzieci idzie do taty, część do mamy. To ta lepsza opcja, bo zdarza się, że wszystkie idą do ojca.
- Kiedyś na oddział przyjęliśmy dwunastoletnią dziewczynkę, chorą na ciężką malarię, do tego wycieńczoną i niedożywioną. Po rozstaniu rodziców zabrał ją tata. Ta dziewczynka robiła wszystko w domu, gotowała, prała i zajmowała się jeszcze trójką młodszego rodzeństwa. Jej dziadkowie porwali ją pewnego dnia i przyprowadzili do matki, a ona przyszła do nas. Nie mogę więc powiedzieć, że wszystkie dzieci są pod dobrą opieką.
Przeczytałam historię o dziewczynce, którą rodzice wrzucili do ogniska.
- To był przypadek małej Jane. Tak naprawdę nie mamy pewności, że tak się na pewno stało. Ale wszystko wskazuje na to, że dziewczynkę zamierzali zabić rodzice, którzy już nie chcieli się nią opiekować. Miała wtedy trzy albo cztery latka. Na początku myśleliśmy, że jest po prostu przerażona i obolała, bo miała ogromne oparzenia, i dlatego płacze na nasz widok, nie odzywa się. Po jakimś czasie wyszło na jaw, że Jane była lekko upośledzona, i to był pewnie powód, dla którego rodzice chcieli ją zabić.
- Jedna z moich znajomych, która zajmuje się dziećmi ulicy, zauważyła, że coś jest nie tak z rodziną tego dziecka. Zaczęła rozmawiać z babcią, która się nią opiekowała. Babcia nie potwierdziła naszych przypuszczeń, ale też im nie zaprzeczyła. Od dwóch lat nie widziałam tej dziewczynki. Mieszkała daleko od nas. Nie wiem, czy żyje. (...)
AIDS jest w Tanzanii piętnem? Trochę mnie to dziwi, bo tyle osób choruje.
- Coraz rzadziej, ale ciągle jest. Pojawia się coraz więcej programów edukacyjnych dla chorych i opiekunów. Jak żyć z takimi ludźmi, jak się nimi opiekować. Nie jesteśmy w stanie się odseparować. To są normalne osoby, które żyją naszych rodzinach. Ale zdarza się też, że osoby chore są piętnowane, wyszydzane. Bywa, że ludzie nie chcą leżeć obok osoby chorej na AIDS. (...)
Czym się różni położnictwo polskie od tanzańskiego?
- W Polsce stawia się coraz częściej na naturę, ale to tutaj, w Tanzanii, jest prawdziwa natura. Do niczego kobiet się nie zmusza. Gdy kiedyś na wykładzie w Polsce powiedziałam, że zachowuje się pęcherz, to niektóre położne były w wielkim szoku. Tu też nie rozwiera się na siłę szyjki palcami, jak to się robi w Polsce.
Może to jest właśnie cena za bezpieczeństwo. Bo z jednej strony kobiety w Tanzanii mają więcej wolności, ale z drugiej częściej zdarza się tam śmierć...
- Nie wydaje mi się. Wolność w porodzie nie oznacza większej liczby komplikacji położniczych. Powikłania okołoporodowe, które najczęściej powodują jakieś problemy, wynikają w Tanzanii z braku dobrej diagnostyki. Kobiety nie mają zdiagnozowanego położenia miednicowego czy wykrytej malarii lub kiły. Nie powiedziałabym, że to jest cena albo kara.
Jaka praca w Polsce byłaby dla ciebie dobra po tak ekstremalnych przeżyciach?
- To zależy od szpitala. Wiem, że w niektórych ośrodkach mogłabym pracować, a w niektórych nie. Stawiam na samodzielność i odpowiedzialność w pracy położnej. Zależy mi na wolności pacjentek. Są takie szpitale, które to respektują. Chyba mogę powiedzieć otwarcie, że myślę też o porodach domowych. Nie dam się zamknąć w szpitalu.