11 lipca 1943 roku sześcioletnia Teodora Zgliniecka pojechała do kościoła w Kisielinie z tatą, dziadkiem i babcią. Mama została w domu z jej młodszym rodzeństwem. "Nagle rozległ się straszliwy huk. Ukraińscy nacjonaliści z wrzaskiem wtargnęli do świątyni. Zaczęli strzelać do ludzi z broni palnej, zobaczyłam wzniesione do ciosów siekiery. Wybuchł straszny popłoch, tłum zafalował. Ludzie w desperackiej próbie ratowania życia zaczęli się przepychać i tratować. Krzyczeli w przerażeniu. Banderowcy doskakiwali do nich - rąbali, cięli, strzelali z bliskiej odległości. Na posadzkę zaczęli padać pierwsi zabici i ranni. Na ściany kościoła bryzgała krew" - wspomina Teodora. Ona przeżyła, bo wraz z grupą Polaków ukryła się na strychu kościoła. Tam odnalazła ją babcia. Nie przeżył jej tata ani dziadek. "Byłam świadkiem masakry i heroicznej obrony kościoła w Kisielinie 11 lipca 1943 roku. Jednego z najbardziej dramatycznych epizodów wołyńskiej krwawej niedzieli" - powie po latach Teodora. Rzeź wołyńska. Czytaj w Interii. Kobiety, które przeżyły Wołyń. Dramatyczne wspomnienia To tylko jedna z historii, opisanych w książce "Dziewczyny z Wołynia" Anny Herbich (wyd. Znak, 2018). Większość bohaterek książki była w czasie tamtych wydarzeń małymi dziewczynkami, które nie rozumiały, co się dzieje. - Niektóre z nich opowiedziały mi swoją historię pierwszy raz w życiu. Płakały. Mimo kilkudziesięciu lat, które minęły od tego dramatu, emocje wciąż były żywe - wspomina pracę nad książką Anna Herbich. - Niektóre rozmowy musiałyśmy przerywać. Robić przerwy, żeby się uspokoić. Do niektórych wywiadów wracałyśmy dopiero po dłuższym czasie. Myślę, że to, że wszystkie bohaterki mojej książki same założyły rodziny, bardzo im pomogło. Miały dla kogo żyć. Miały komu opowiedzieć, przekazać swoją historię - dodaje. "Wołyń złamał mi życie" Jedna z bohaterek książki, Janina Kalinowska mówi wprost, że Wołyń złamał jej życie, bo ludobójstwo nie skończyło się dla niej w 1943 roku. "Konsekwencje tej tragedii odczuwałam jeszcze przez wiele, wiele lat. Odczuwam je zresztą do dziś. Całe moje życie upływa w jego cieniu" - opowiada. Wszystkie bohaterki musiały przez resztę swojego życia mierzyć się z ogromną traumą, którą nie zawsze były w stanie udźwignąć. - Dziś, kiedy dziecko spotyka podobna trauma, otaczane jest armią psychologów i terapeutów. Ocalali z Wołynia byli pozostawieni samym sobie. Kobiety, z którymi rozmawiałam, przeważnie trafiły do domów dziecka, gdzie nikt ich nie przytulał, nie pocieszał, gdy budziły się z krzykiem... Straszne sceny z Wołynia prześladują je do dziś - mówi Anna Herbich. I podaje przykład pani Józefy Bryg, która już jako dorosła osoba, za każdym razem, gdy wracała do domu, zaglądała do wszystkich jego kątów, nawet pod wannę. Po co? Bo bała się, że czeka tam na nią oprawca. Ocalałe z Wołynia: Nie da się opisać tego, co przeżyłyśmy "Bałam się własnego cienia. Niepokój właściwie mnie nie opuszczał. To jest właśnie piętno Wołynia i Galicji Wschodniej. Piętno ocalałych (...) Kiedy wracam dziś do tamtych strasznych dni, przede wszystkim przypomina mi się strach. Wszechobecny, paraliżujący, ściskający za gardło. Zalegający w trzewiach niczym kamień. Niepozwalający spać, jeść, myśleć. Żyć" - wspominała pani Józefa. "Proszę nie pytać mnie o szczegóły. Nie da się słowami opisać tego, co wtedy zobaczyłam. Co przeżyłam" - to z kolei słowa pani Alfredy Magdziak, która jako mała dziewczynka z ukrycia obserwowała śmierć swoich małych sióstr i taty. "To nie byli ludzie, to jakieś diabły" "Nie ma chyba gorszej tortury dla rodzica, niż patrzenie na męczeństwo własnych dzieci. A to właśnie spotkało mojego tatę. Zanim go zamordowali, na jego oczach katowali Paulinkę i Irusię. To musiało być dla niego gorsze niż własna śmierć. Gdy skończyli z nimi, wzięli się za niego. Nie byłam w stanie na to patrzeć. Słyszałam głuche rzężenie taty, potem charczenie, stłumiony krzyk. Koniec. Cisza. (...) Ciszę przerwał rechot banderowca. Po chwili zawtórowali mu pozostali. Stali nad ciałami ofiar i śmiali się. Do dziś ten śmiech dźwięczy mi w uszach. Do dzisiaj go słyszę. Nie, to nie byli ludzie. To były jakieś diabły" - wspomina pani Alfreda. Anna Herbich opowiada, że wiele z bohaterek jej książki zaangażowało się po latach w upamiętnienie zbrodni wołyńskiej. W stawianie pomników, głównie prostych krzyży. Miały też potrzebę, by pojechać na Wołyń, zmierzyć się z własnymi demonami. "Dziewczyny z Wołynia" chcą sprawiedliwości i pamięci - Miały poczucie, że polskie państwo je w tej sprawie zawiodło, więc brały sprawy we własne ręce. Same starały się o upamiętnienie swoich zamordowanych bliskich. Powtarzały, że nie chodzi im o zemstę, ale o sprawiedliwość i pamięć. O godny pochówek dla zgładzonych. Podczas swoich podróży na Wołyń spotykały różnych Ukraińców. Część im szczerze współczuła i piętnowała oprawców. Nieliczni żyjący jeszcze zabójcy, nie czuli skruchy i chodzili z wysoko podniesioną głową. Jedna z bohaterek książki mówiła mi, że wszyscy we wsi wiedzieli, kto mordował Polaków. Ale ci ludzie byli nietykalni... - opowiada Anna Herbich. Dr Damian Markowski, historyk: Ukraina nie zgodzi się na ekshumacje na Wołyniu. Wszystkie kobiety, z którymi rozmawiała, zgodnie przyznają, że żyjąc na Wołyniu nikt nie mógł się spodziewać "takiej eksplozji i okrucieństwa ze strony sąsiadów". - Wszystkie bohaterki podkreślały, że relacje z Ukraińcami przed wojną układały się poprawnie lub przyjaźnie. Nawet jeżeli było w tym sporo idealizacji i nie dostrzegania narastających w II RP problemów, to przecież nie można było przewidzieć ludobójstwa. To był grom z jasnego nieba - mówi. Wołyń 1943. Byli mordercy, ale byli też ukraińscy Sprawiedliwi Choć w ogromie dramatu, były też pokrzepiające historie. - Ocalałe z Wołynia opowiadały mi o ukraińskich mordercach, ale również o ukraińskich Sprawiedliwych. Wiele z nich uratowało się z rzezi właśnie dzięki sąsiadom. Jedna z pań opowiedziała, jak ukraińska kobieta położyła ją i jej brata do łóżek własnych dzieci. A matkę ukryła na strychu. Mimo, że była krewną Upowca! Gdyby nacjonaliści zorientowali się, że pomaga Polakom, przypłaciłaby to życiem. Inny dobry Ukrainiec ostrzegł polską rodzinę, że Upowcy będą palić wieś. Zdążyli uciec - wylicza autorka "Dziewczyn z Wołynia". Pytamy ją, czy miała problem, by namówić ocalałe do opowiedzenia swoich historii. Odpowiada, że większość chciała rozmawiać, mimo że te rozmowy były bardzo bolesne. - Miałam poczucie, że cieszyły się, że mogą podzielić się swoją historią. Ze mną i Czytelnikami. Dzięki temu ich przeżycia i męczeństwo ich rodzin nigdy nie zostaną zapomniane - podkreśla autorka książki. Niedziela 11 lipca 1943 w Kisielinie Teodora Zgliniecka, ta, która jako sześcioletnia dziewczynka przeżyła masakryczne wydarzenia w niedzielę 11 lipca 1943 w kościele w Kisielinie relacjonuje, że przez długi czas po wojnie dręczyły ją w nocy koszmary. "Śniło mi się, że gonią mnie banderowcy. Strzelają, krzyczą, złorzeczą. A ja pędzę, biegnę, uciekam (...)". Na pytanie Anny Herbich, czy czegoś się boi, odpowiada, że wojny. "Każda wiadomość o tym, że pogarsza się bezpieczeństwo Polski, bardzo mnie niepokoi. Nie chcę znowu przeżywać tego koszmaru. Nie chcę, żeby moje dzieci, wnuki i prawnuki przechodziły przez piekło, przez które musiałam przejść ja. Mam nadzieję, że zostanie im to oszczędzone (...)". Wszystkie fragmenty relacji ocalałych z Wołynia pochodzą z książki Anny Herbich "Dziewczyny z Wołynia" (wyd. Znak, 2018).