- Wszystkie kopalnie Jastrzębskiej Spółki Węglowej są metanowe i praca w nich wiąże się z dużym niebezpieczeństwem - powiedział lek. Jerzy Kasprzak, chirurg ortopeda, który 35 lat pracował jako lekarz-ratownik górniczy (dziś jest już na emeryturze). Jak zastrzega, to, co się wydarzyło w kopalni Pniówek, będzie wiadome dopiero po zakończeniu nie tylko akcji ratowniczej, ale też prac specjalnej komisji, której zadaniem będzie wyjaśnienie powodów i przebiegu katastrofy. Na pytanie, w jaki sposób - na podstawie jego doświadczenia - przebiega akcja ratownicza, wyjaśnił, że sposób jej prowadzenia zależy od specyfiki danej kopalni i od rodzaju zdarzenia. Jak wygląda akcja ratunkowa? - Zasada jest taka, że lekarz, wraz z ratownikami i mechanikiem, zjeżdżają pod ziemię do tzw. bazy. To miejsce jak najbliższe miejsca zdarzenia, ale jednocześnie bezpieczne. Lekarz zostaje w bazie, razem z mechanikiem, nie mają prawa jej opuścić. Ratownicy transportują poszkodowanych do bazy, a lekarz stara się ich zaopatrzyć w taki sposób, żeby nadawali się do transportu na powierzchnię - powiedział lekarz-ratownik. W normalnych warunkach w kopalni dyżurują dwa zespoły, ten drugi po to, żeby w razie katastrofy być na miejscu i zastąpić ratowników z pierwszego zespołu, którzy np. zranili się, źle poczuli czy musieli wyjechać na powierzchnię razem z poszkodowanym. W razie tak dużej katastrofy jak obecna, ściągane są posiłki z Okręgowej Stacji Ratownictwa Górniczego w Wodzisławiu Śląskim czy Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu. W zastępie jest pięciu ratowników. Zespół składa się z dwóch zastępów ratowników, kierownika, mechanika i lekarza-ratownika. Mechanik zajmuje się sprzętem ratowniczym - jego przygotowaniem i kontrolą przed użyciem, aparaturą oddechową, gdyż wszyscy uczestnicy akcji ratowniczej są wyposażeni w aparaty z butlami tlenowymi niezbędnymi do działania w warunkach beztlenowych (W 70). "Powikłania mogą pojawić się parę dni po zdarzeniu" Jak wyjaśnił Kasprzak, pod ziemią nie ma zbyt wielkich możliwości, żeby leczyć poszkodowanych. Rola lekarza sprowadza się do zaopatrzenia ran, usztywnienia kończyn, założenia wkłucia, w razie potrzeby podtrzymania funkcji życiowych. - To zwykle wystarcza w razie zwykłego zawału - tutaj najczęstsze obrażenia polegają na złamaniach, zmiażdżeniach, stłuczeniach czy zranieniach. W sytuacji wybuchu metanu, kiedy osoby pozostające w jego centrum doznają rozległych poparzeń, rolą lekarza jest podanie środków przeciwbólowych, zabezpieczenie wkłuć do naczyń, wstępne zaopatrzenie oparzeń - założenie opatrunków jałowych, gdy jest taka możliwość, zabezpieczenie dróg oddechowych i jak najszybszy transport na powierzchnię - wyjaśnił Kasprzak. Na powierzchni poszkodowanych przejmują służby medyczne i błyskawicznie transportują do najbliższego szpitala, żeby jak najszybciej, już w bardziej cywilizowanych warunkach, udzielić bardziej rozbudowanej pomocy poszkodowanemu, ustabilizować jego stan. Stamtąd dopiero jest przewożony do specjalistycznej placówki - w tym przypadku do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. - To najsłynniejsza w Polsce placówka tego typu, ze świetnym, bardzo doświadczonym zespołem - podkreślił lekarz. Dodał, że leczenie tak rozległych poparzeń jest bardzo trudne, zwłaszcza że nie chodzi tylko o poparzenia skóry. - Objawy i powikłania mogą pojawić się parę dni po zdarzeniu - znać o sobie dają poparzenia górnych dróg oddechowych - powiedział Kasprzak. Wybuch metanu jak wybuch bomby kasetowej Wybuch metanu porównał do wybuchu bomby kasetowej - w tym przypadku także mamy do czynienia z falą gorącego powietrza o temperaturze przekraczającej 2 tys. st. C. i z falą uderzeniową, z tą różnicą, że bomby wybuchają zazwyczaj na otwartej przestrzeni, a w kopalni mamy do czynienia z przestrzenią zamkniętą, gdzie temperatura może dojść nawet do ponad 2 tys. st. C. Jerzy Kasprzak, pytany o powody wybuchu metanu, zastrzegł, że nie jest specjalistą w tym zakresie, a jego wiedza na ten temat wynika z doświadczenia i szkoleń, jakie przeszedł. - Jeszcze raz muszę podkreślić, że orzeczenie o przyczynach wybuchu leży w rękach specjalnej komisji - podkreślił. Dodał, że metan jest gazem palnym, bezwonnym i tylko w pewnych stężeniach wybuchowym - tzw. trójkąt wybuchowy. Wystarczy ruch górotworu, na skutek którego metan zostanie uwolniony z jakiejś szczeliny, żeby spowodować nieszczęście. Może się także zdarzyć, że sami górnicy, wiercąc otwory w ścianie, dowiercą się do pełnego metanu zbiornika w skale. Z kolei powtórny wybuch mógł być spowodowany tym, że kiedy weszli do akcji ratownicy, chodnik nie był jeszcze wystarczająco przewentylowany. - A wtedy wystarczy, by kamień uderzył o kamień, by pojawiła się iskra, to prosta droga do katastrofy - powiedział Kasprzak. "Nie wyeliminuje się nagłych zdarzeń" Podkreślił, że mimo stosowania coraz nowocześniejszej aparatury, przestrzegania procedur bezpieczeństwa, nie sposób całkiem wyeliminować wypadków. - Korytarze są non stop wietrzone, panuje w nich czasem spory przeciąg, na ścianach chodników umieszczone są urządzenia do mierzenia metanu, metanomierze noszą przy sobie także sztygarzy i stężenie tego gazu w powietrzu non stop jest monitorowane, ale nie wyeliminuje się nagłych zdarzeń - zaakcentował Jerzy Kasprzak. Jego zdaniem tym, co jest zadziwiające w tym wydarzeniu, to fakt, że ucierpieli także ratownicy. Naczelną zasadą jest bowiem - co podkreślił - że ratujący wchodzą dopiero wówczas, kiedy jest bezpiecznie, gdyż ranni bądź martwi nie będą w stanie pomóc innym. Pytany, jak długo może trwać akcja ratunkowa, lekarz odpowiedział, że tyle, ile będzie trzeba, nawet kilka miesięcy. - Tak długo, jak nie zostaną wywiezieni na powierzchnię wszyscy górnicy, żywi bądź martwi - odpowiedział. I dodał, że górnicy, podobnie jak amerykańska armia, nigdy nie zostawiają swoich.