Co wiemy o testach na COVID-19
Handel testami kwitnie, a nowoczesne polskie testy leżą w magazynach - pisze Marek Czarkowski na łamach tygodnika "Przegląd".
Według danych Ministerstwa Zdrowia każdego dnia w 185 autoryzowanych przez nie laboratoriach wykonywanych jest średnio 20 tys. testów genetycznych RT-PCR. Zlecają je lekarze lub inspektorzy nadzoru sanitarno-epidemiologicznego w przypadku pacjentów, u których wystąpiły objawy SARS-CoV-2. Albo gdy miało się kontakt z osobą zakażoną. By wynik był wiarygodny, musi upłynąć siedem dni.
Jeszcze w marcu 2020 r. prywatne laboratoria zaczęły oferować takie badania. Cena testu genetycznego RT-PCR początkowo przekraczała 1000 zł. Z czasem spadła do 500-600 zł. Pojawiły się też tańsze testy serologiczne - zwane kasetkowymi. W niewielkiej ilości krwi pobranej od pacjenta wykrywały one przeciwciała IgM oraz IgG świadczące, że badana osoba dwa-trzy tygodnie wcześniej miała kontakt z koronawirusem. Ich cena była znacznie niższa. Dziś oscyluje wokół 40-60 zł.
W internecie zaroiło się od osób prywatnych i spółek zajmujących się sprzedażą wysyłkową testów. Interes wydawał się pewny. Wiosną społeczeństwo polskie było wystraszone, a to zapowiadało duży popyt. Teoretycznie testy te można było sprzedawać jedynie lekarzom, przychodniom i laboratoriom, ale kto by się tym przejmował. "Zrób test po wakacjach", "Test kasetkowy koronawirus - cena 53 zł", "Domowe testy na koronawirusa", "Zadbaj o siebie i bliskich, kup test" - reklamowano w sieci. Dziś wiemy, że ich wiarygodność nie zawsze była najwyższa, a dystrybucją zajmowały się osoby niemające nic wspólnego z branżą medyczną ani laboratoryjną. Bywało, że ich krajową produkcję prowadzono w warunkach urągających wszelkim normom. Nikt tego nie kontrolował, podrobienie certyfikatów i opakowań nie stanowiło zaś problemu.
Według informacji wiceministra zdrowia Sławomira Gadomskiego przedstawionej w odpowiedzi na interpelację posłanki Magdaleny Filiks (PO) testy serologiczne zostały poddane weryfikacji w Narodowym Instytucie Zdrowia Publicznego - Państwowym Zakładzie Higieny i okazało się, że "nie ma rekomendacji WHO lub ECDC, ani wiarygodnych badań dotyczących przydatności badań serologicznych wykonywanych poszczególnymi testami w laboratoryjnej diagnostyce zakażeń wywoływanych przez SARS-CoV-2". Także prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, stwierdził, że "nie jest mu znana żadna publikacja naukowa na temat skuteczności testów antygenowych w kierunku rozpoznawania koronawirusa SARS-CoV-2".
Co kupujemy?
W kwietniu resort zdrowia zakupił w koreańskiej spółce PCL Inc. za 29 600 000 dolarów milion takich testów antygenowych. 1 lipca posłanka PO Barbara Dolniak złożyła interpelację w tej sprawie. Pisała, że ich skuteczność "jest wątpliwa i ostatecznie nie są one wykorzystywane do badań", oraz bezskutecznie domagała się od ministra zdrowia wyjaśnień. Co gorsza, w wątpliwość podawana jest skuteczność testów genetycznych RT-PCR. Pod koniec czerwca naukowcy z Johns Hopkins Medicine z Baltimore opublikowali badania, z których wynikało, że aż 20 proc. daje wyniki fałszywie ujemne. Jeśli do początku września wykonano w Polsce ponad 2 mln takich testów, to co najmniej kilkadziesiąt tysięcy osób zostało źle zdiagnozowanych. Mówimy o badaniach w certyfikowanych laboratoriach! Przy czym nie wiemy, ile takich płatnych testów przeprowadzono na zlecenie osób prywatnych. I jaka była ich skuteczność.
Aż 20 proc. testów genetycznych RT-PCR daje wyniki fałszywie ujemne.
Jeśli w publicznej służbie zdrowia dochodziło do nieprawidłowości w związku z walką z pandemią SARS-CoV-2, władze starały się nie nadawać temu rozgłosu. Do takich zdarzeń doszło na Śląsku. W sierpniu związkowcy z Solidarności w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym nr 3 w Rybniku informowali o oszustwach oraz fałszowaniu dokumentów, do czego miało dojść podczas wykonywania testów na koronawirusa. Pracownicy szpitala mieli być zmuszani do poświadczania nieprawdy. Wymazy zaś mieli pobierać pracownicy niewymienionej z nazwy fundacji, którzy nie byli wyposażeni w specjalistyczne kombinezony, a jedynie w maseczki. Pobierając próbki od pacjentów, nawet nie zmieniali rękawiczek! Próbki w tym szpitalu mieli też pobierać żołnierze Wojska Polskiego. Zdaniem Piotra Rajmana, przewodniczącego Solidarności w tej placówce, "to jeden wielki biznes, wyprowadzanie pieniędzy z systemu ochrony zdrowia, przekręt jakich mało".
W mediach społecznościowych pojawiły się wpisy zdenerwowanych górników, których poinformowano o dodatnich wynikach przeprowadzonych przez sanepid testów, mimo że... nikt ich nie badał! Przypomnę, że w tym czasie poddano masowym testom załogi śląskich kopalń. I dziennie wykrywano po 700-800 przypadków zakażeń.
Górników poinformowano o dodatnich wynikach testów, mimo że... nikt ich nie badał!
Także w sierpniu z powodu błędnego raportowania w szpitalu wojewódzkim w Kielcach resort zdrowia od łącznej sumy przeprowadzonych w kraju badań musiał odjąć aż 230 tys. testów genetycznych PCR, czyli ponad 10 proc. To wersja oficjalna. Plotki mówiły o "lewych" testach i liczonych w milionach złotych nienależnych dochodach, które trafiły do prywatnych kieszeni. Wszak początkowo NFZ płacił laboratoriom 450 zł za każde wykonane badanie, a dopiero pod koniec kwietnia obniżył cenę do 280 zł.
Polska w ogonie Europy
Nad Wisłą bardzo oszczędnie gospodaruje się testami genetycznymi RT-PCR. Na początku września 2020 r. według portalu Euroactiv nasz kraj był na 23. miejscu wśród państw Unii Europejskiej, z liczbą 75 091 wykonanych badań na milion mieszkańców. Tradycyjnie wyprzedziliśmy Bułgarów, Węgrów i Chorwatów. Nawet w białoruskim kołchozie rządzonym przez ostatniego dyktatora w Europie wykonuje się ich więcej - 168 409 na milion obywateli.
Najlepiej z pandemią poradziło sobie 48 898 pastuchów z Wysp Owczych. Do początku września przeprowadzono tam 102 850 testów! Ponad dwa na osobę - włączając niemowlęta i staruszków. Bohaterem narodowym farerskiej społeczności stał się weterynarz Debes Christiansen, szef Narodowego Laboratorium Chorób Ryb. Na początku stycznia ostrzegł on rząd przed wirusem, który pojawił się w Chinach. Urzędnicy polecili, by przystosował laboratorium, w którym badano choroby łososi, do badania mieszkańców wysp. W wywiadzie dla brytyjskiego "Guardiana" Christiansen zapewnił, że podlegli mu pracownicy byli świetnie przygotowani i opracowali własne testy! "Jedyne, co trzeba było zmienić, to część składników. W naszej pracy są one bowiem dostosowane do badania wirusów i bakterii występujących u ryb. Zmieniłem tylko trzy składniki charakterystyczne dla badania koronawirusa", wyjaśnił weterynarz. W połowie maja premier Bárdur á Steig Nielsen ogłosił, że kraj jest wolny od pandemii i nikt nie umarł.
Polskie firmy bez szans
Już w kwietniu specjaliści zauważyli związek między liczbą przeprowadzonych testów a liczbą wykrytych przypadków nosicielstwa koronawirusa SARS-CoV-2. Im więcej testów, tym więcej zarażonych. I odwrotnie. Tak też tłumaczył to minister Łukasz Szumowski.
Rekordową liczbę 35 tys. wykonanych testów genetycznych opartych na technice PCR odnotowano 11 i 31 lipca. Niewiele mniej, 34 tys., osiągnięto 1 września. Średnio od początku marca przeprowadzano 20 tys. badań dziennie. By - uwzględniając wielkość populacji - skutecznie walczyć z pandemią, należałoby dziennie wykonywać 60-80 tys. testów. A to oznacza koszty! Nad Wisłą brakuje weterynarzy, którzy w domowych warunkach wymyślą coś skutecznego. Są za to naukowcy i prywatne firmy gotowe podjąć wyzwanie. I politycy chętnie grzejący się w blasku cudzej chwały.
Na początku kwietnia ówczesny minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin ogłosił, że wspiera zespół Instytutu Chemii Bioorganicznej Polskiej Akademii Nauk w Poznaniu kierowany przez prof. Marka Figlerowicza, który opracował polską, bardzo skuteczną metodę wykrywania SARS-CoV-2, co zostało potwierdzone przez Państwowy Zakład Higieny. 11 kwietnia minister Gowin zapowiedział, że za tydzień ruszy produkcja pierwszych 150 tys. zestawów do badań. Według szacunków pracowników instytutu koszt jednego testu miał wynieść 53 zł. Czyli kilkakrotnie taniej niż oferowane w tym czasie przez pośredników zagraniczne testy. Produkcją - na zlecenie zespołu poznańskiego - zajęła się radomska spółka Medicofarma. Dwie inne rodzime firmy miały dostarczyć jej niezbędne komponenty.
Radomianie wzorowo wywiązali się z zadania. Mało tego! Wyprodukowali zestawy znacznie lepsze, niż zakładano! Poznańscy naukowcy stale je udoskonalali, a pracownicy Medicofarmy na bieżąco wprowadzali zmiany. Finał: pod koniec lipca 150 tys. nowoczesnych polskich testów, intensywnie promowanych przez Gowina... pokrywało się kurzem w magazynach. Połowa trafiła do Centralnej Bazy Rezerw Sanitarno-Przeciwepidemicznych w Porębach koło Zduńskiej Woli, druga połowa została w magazynie Medicofarmy. Ostatnio coś drgnęło i testy z Centralnej Bazy zaczęły trafiać do laboratoriów. Dlaczego tak późno?
Na początku pandemii Ministerstwo Zdrowia i inne instytucje państwowe ruszyły na zakupy. Nie zważając zbytnio na cenę. Agencja Rozwoju Przemysłu kupiła łącznie 151 500 testów DiaPlexQ Novel Coronavirus wyprodukowanych przez koreańską spółkę SolGent Co. Ltd. I jeszcze 200 tys. "testów w kierunku COVID-19" od niewymienionych z nazwy podmiotów. Łącznie - wraz z izolatorami - kosztowały one ARP nie mniej niż 44 090 774,92 zł. Ta informacja jest niepełna, gdyż od połowy maja większość zakupów związanych z pandemią realizuje Centralna Baza Rezerw Sanitarno-Przeciwepidemicznych w Porębach. A tam wszystko jest tajne.
Dobrze to ilustruje przypadek poznańskiej firmy Argenta Sp. z o.o. Dziennikarze portalu Onet.pl podali, że kupowała ona w Turcji testy, "płacąc ok. 34 zł za sztukę. Tymczasem Ministerstwo Zdrowia odkupowało je, płacąc Argencie średnio 128 zł za sztukę". Posłowie Krzysztof Gawkowski (Lewica) i Adam Szłapka pod koniec maja i na początku czerwca złożyli interpelacje w tej sprawie. Gawkowski do dziś nie doczekał się odpowiedzi. A Szłapka dowiedział się od wiceministra zdrowia Waldemara Kraski, że "Firma Argenta Sp. z o.o. Sp.k. ma podpisaną umowę z Centralną Bazą Rezerw Sanitarno-Przeciwepidemicznych w Porębach koło Zduńskiej Woli (CBR)". Mecenas Maciej Ślusarek z kancelarii Leśnodorski, Ślusarek i Wspólnicy, reprezentujący wyżej wymienioną firmę, skierował na ręce reaktora naczelnego portalu Onet.pl oraz wydawcy, spółki Ringier Axel Springer, przesądowe wezwanie z wnioskiem o opublikowanie sprostowania, kwestionując podane przez dziennikarzy fakty. Spór pewnie skończy się w sądzie.
By skutecznie walczyć z pandemią, należałoby dziennie wykonywać 60-80 tys. testów.
Dziś polscy producenci nie mają szans. Obok Medicofarmy testy, o nazwie SARS-CoV-2 SensDx, produkuje warszawska spółka SensDx. Jej twórcy przekonują, że ich zestaw wykrywa aktywne białko koronawirusa i jest bardzo precyzyjny. Jednak SensDx nie wiąże przyszłości z sektorem publicznym. Woli sprzedawać testy prywatnym odbiorcom. Także spółka BioMaxima ma w ofercie szybkie testy wykrywające przeciwciała IgG oraz IgM, a więc mniej precyzyjne niż testy genetyczne RT-PCR.
Po dymisji ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego jego następca Adam Niedzielski ogłosił nową strategię. Już nastąpiły duże zmiany związane z wykonywaniem testów w kierunku SARS-CoV-2. Najwięcej kontrowersji wzbudził pomysł, by decyzję o poddaniu pacjenta badaniom podejmował lekarz rodzinny po jego zbadaniu.
Jacek Krajewski, prezes skupiającego lekarzy rodzinnych Porozumienia Zielonogórskiego, nazwał to rosyjską ruletką i oświadczył, że rola lekarza podstawowej opieki zdrowotnej nie obejmuje leczenia pacjentów z koronawirusem. Jego zdaniem oznacza to ogromne zagrożenie dla osób pracujących w przychodniach. Wszak lekarze pierwszego kontaktu nie są wyposażeni w specjalne kombinezony i maski jak ratownicy medyczni. W wyniku negocjacji z ministerstwem uzgodniono, że lekarz rodzinny będzie mógł zdecydować o poddaniu pacjenta testowi po rozmowie telefonicznej.
Nowa strategia już sprawiła, że spadła liczba przeprowadzanych testów, a w konsekwencji liczba wykrytych zakażeń. Nie oznacza to, że pokonaliśmy pandemię. Przeciwnie, będziemy wiedzieli mniej niż dotychczas. Co gorsza, znaczna część społeczeństwa oswoiła się z zagrożeniem i zrezygnowała z zachowania dystansu społecznego oraz noszenia maseczek w sklepach, autobusach czy tramwajach. Na efekty nie będziemy długo czekać. Zwłaszcza gdy do COVID-19 dołączy zwykła grypa.
Marek Czarkowski