Józef Górszczyk urodził się 12 lutego 1931 roku w Pisarzowej koło Limanowej. W wieku 6 lat został półsierotą, zmarłą matkę zastępowała mu babcia. W domu nie przelewało się, on sam w niezwykle trudnych warunkach, przeplatanych latami wojny, kończył szkołę podstawową, a później II Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu. Po maturze w 1951 roku, kiedy nie przyjęto go do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie, postanowił wstąpić do Zakonu Ojców Pijarów w Krakowie. W nowicjacie był jednym z sześciu kandydatów. Rozpoczął także studia filozoficzno-teologiczne w Instytucie Księży Misjonarzy w Krakowie. Przełożeni szybko spostrzegli, że ma talent do języków obcych i do biblistyki. W 1957 roku skierowali go na studia do Lublina, na KUL. Nauczył się hebrajskiego, greckiego, arabskiego i aramejskiego. Posługę kapłańską rozpoczął 21 grudnia 1957 roku, po święceniach udzielonych mu przez bpa Stanisława Rosponda. Zachowało się zdjęcie w zimowej scenerii rodzinnej Pisarzowej, wkraczającego do kościoła młodego prymicjanta. Był 5 stycznia 1958 roku. Młody ksiądz Józef na odwrocie rozdawanego obrazka prymicyjnego umieścił sentencję:"Błogosław Boże Tym wszystkim, którzy doprowadzili mnie do ołtarza Twego". Siedem lat później ołtarz miał stać się miejscem śmierci. Lublin, Hebdów nad Wisłą, Łowicz wyznaczały kolejne miejsca pobytu i pracy młodego pijara. W 1962 roku został przeniesiony do klasztoru pijarów i połączonego z nim kościoła św. Jana Chrzciciela w Cieplicach Śląskich-Zdroju, bo tak wtedy nazywało się samodzielne uzdrowiskowe miasto, dzisiaj część Jeleniej Góry. Podobnie jak Maciejowa, wówczas samodzielna wieś, dziś także dzielnica Jeleniej Góry. We wrześniu 1963 roku przełożeni skierowali go tam do pracy. To ważna data w zrozumieniu dalszych zdarzeń. Ks. Górszczyk został wikariuszem w kościele pw. św. Piotra i Pawła pomagając proboszczowi o. Marcelemu Góralczykowi. W tamtych latach ciepliccy pijarzy mieli pod swoją opieką maciejowski kościół. Była siódma rano 10 stycznia 1964 roku. Do mszy ksiądz Józef Górszczyk wyszedł z czterema młodymi ministrantami, dwaj inni pozostali przy balaskach. W zakrystii modlił się zakrystianin, 67-letni zakonnik, inwalida, mający jedną nogę i protezę zamiast drugiej. Na mszy było zaledwie pięć kobiet. Trzy starsze usiadły w pierwszych ławkach, dwie młodsze z tyłu. W prezbiterium, przystrojonym świątecznymi choinkami i bożonarodzeniową szopką, panował półmrok. W trakcie przygotowania darów ofiarnych, do księdza podszedł jeden z wiernych. Wcześniej wszedł on do kościoła, w nakryciu głowy, z dwiema teczkami i laską w ręce. Był to 55-letni Piotr Soroka, miejscowy. Ksiądz go nie widział, bo wówczas mszę odprawiano jeszcze tyłem do wiernych. Z jednej z teczek Soroka wyjął... siekierę i ruszył w kierunku głównego ołtarza. Drastyczny opis śmierci ks. Górszczyka próbował uporządkować - opierający się na relacjach kilku świadków - ks. Andrzej Orczykowski, pisząc w 2003 roku artykuł "Dyskretne i wymowne świadectwo ukochania Eucharystii. Refleksja nad śmiercią ks. Józefa Górszczyka": "Ministrant w ostatniej chwili ostrzegał kapłana, wołając: »Niech Ksiądz ucieka, bo bandyta idzie z siekierą (...)«, ale ks. Józef w dalszym ciągu nalewał wino do kielicha i w ogóle nie zwracał uwagi na krzyki i nie odwracał się; jakby nie zważał na to, co działo się wokół niego. Kiedy ks. Józef dokończył ofiarowania wina, odstawił kielich, odwrócił się i ujrzał mężczyznę atakującego go siekierą, oparł się o mensę ołtarza, otwarcie, śmiało spojrzał na zabójcę i (...) rozłożył przed nim ręce jakby na »Dominus vobiscum«. Nie usiłował się bronić i nawet nie krzyknął. Pomimo, iż (...) mógł uciec przez kościół na pole i na pobliską szosę. (...) stał tak majestatycznie i wyglądał imponująco jak niezłomny święty . Zabójca (...) złapał siekierę w obie ręce i z rozmachem uderzył Księdza w czoło, (...) po twarzy Księdza spłynęła krew. Po tym ciosie kapłan opuścił głowę i osuwając się na nogach otrzymał kolejne ciosy siekierą. Kiedy ks. Józef odwrócił się, napastnik z zamachem zadał ostrą siekierą następny cios w plecy, chwycił go za włosy i zaczął ciągnąć. Rzucił kapłana twarzą na posadzkę i siekierą (...) walił bez miłosierdzia w Księdza, jak w kłodę drzewa. By nie było wątpliwości, co do zamierzonego skutku, wbił siekierę w głowę konającego i ze słowami przekleństw wyszedł z kościoła". Nie wszystko zgadzało mi się w tym opisie. Tu muszę dodać kilka słów refleksji osobistych. Już latem 1964 roku, a więc kilka miesięcy po morderstwie znalazłem się w Maciejowej. Pojechałem tam na kolonie letnie, zlokalizowane w budynku i namiotach na boisku pobliskiej szkoły. Morderstwem w kościele żyli wszyscy. Z ciekawości poszliśmy obejrzeć to miejsce. Wtedy po raz pierwszy zajrzałem za jakikolwiek kościelny ołtarz. Kościelny, który nas oprowadzał, wskazał na widoczne ślady krwi na deskach ołtarza. To tam ksiądz Górszczyk miał się schronić. Do Maciejowej jeździłem na wakacje przez kilka lat. Niebawem zauważyłem, że na wewnętrznej ścianie kościoła pojawiła się tablica poświęcona zamordowanemu księdzu. Po latach świadków tamtych wydarzeń jest niewielu. Ale są i mówią. Jacek Masalski na próżno oczekiwał na matkę po porannej mszy. Choć do domu miała bardzo blisko, mijały godziny, a ona nie wracała. Jednym z ministrantów posługujących do mszy, był wówczas niespełna 13-letni Józef Baranowicz. Po mszy, jak zawsze, miał pójść na ósmą na lekcje do pobliskiej szkoły. Tego dnia nie poszedł. Po latach pan Józef mówi, że nie wszystko, co czytał później o śmierci księdza Górszczyka odpowiada prawdzie. Przede wszystkim morderca nie ciągnął księdza za włosy, wlokąc za ołtarz. Ksiądz Górszczyk po pierwszym uderzeniu schronił się za ołtarzem, uciekając prawym wyjściem. Lewe było zastawione szopką bożonarodzeniową. Ministranci wybiegli zaalarmować kogokolwiek o zdarzeniu. Któryś z ministrantów, kolegów Józka, chwycił w sieni przy wejściu za sznur i zaczął przeraźliwie bić w dzwony. Inny świadek, zakonnik, zamknął się na klucz w zakrystii, ratując w ten sposób własne życie. Otworzył je dopiero wówczas, gdy mordercy już nie było. Z zakrystii jedyne wyjście prowadziło bowiem przez kościół. Dźwięk dzwonu o nietypowej godzinie zaniepokoił proboszcza ks. Marcelego Góralczyka. Pospieszył z plebanii w kierunku kościoła. Proboszcz zdążył zaalarmować jeleniogórską komendę MO. Naczelnik wydziału kryminalnego jeleniogórskiej MO, 25-letni kapitan Stanisław Bryndza, od siódmej rano przygotowywał się do pracy. Poranna zmiana przychodziła na ósmą, on sam zjawiał się wcześniej, by mieć czas na przejęcie służby od nocnej zmiany. Kiedy otrzymał wiadomość o tragedii w Maciejowej, zadysponował całą nocną zmianę na miejsce zdarzenia. Pierwsi milicjanci natychmiast pojechali do wsi samochodem. Za chwilę sam naczelnik Bryndza wsiadł do "Warszawy" i pojechał z resztą milicjantów do Maciejowej. Niedaleko kościoła zatrzymali się, bo pierwszy samochód... już wracał do komendy. Wiózł dziwnie wyglądającego mężczyznę, kluczącego wcześniej po polach i rowach w kierunku Jeleniej Góry. Później okazało się, że to morderca księdza. Ujęto go bardzo szybko, miejscowa ludność aktywnie pomagała milicji, informując o trasie ucieczki Soroki. Bryndza ruszył dalej. Pod kościołem oczekiwał go proboszcz. Nigdzie nie było widać księdza Górszczyka. Kapitan zajrzał za ołtarz. W ciasnym przejściu, między ołtarzem a ścianą prezbiterium, leżał ksiądz Józef... Widok był przerażający. W jego czaszce tkwiło głęboko osadzone ostrze siekiery. Jej trzonek dotykał ściany. Kiedy kapitan bezskutecznie próbował wyjąć siekierę z głowy księdza, ten mrugnął oczami, charczał. Żył. Za ołtarzem było za ciasno na nosze. Bryndza szybko podjął decyzję. Z pomocą proboszcza i innych ostrożnie przeniósł ks. Górszczyka na dywan przed ołtarz. Wszędzie lała się krew. Strumień krwi jest dobrze widoczny na jednym z zachowanych zdjęć - ciągnie się od bocznego wyjścia aż na środek ołtarza. - To wówczas powstały te ślady krwi, kiedy próbowaliśmy wynieść księdza zza ołtarza i ułożyć na dywanie - opowiada kapitan. Bryndza ostrożnie podtrzymywał głowę wikarego z utkwioną w niej siekierą. Po chwili nadjechało pogotowie zawiadomione przez milicyjną radiostację. Położono księdza na nosze, wyniesiono do karetki i przewieziono do szpitala w Cieplicach. Siekiera nadal tkwiła w jego głowie. Ksiądz Józef Górszczyk zmarł, tuż po przewiezieniu do szpitala, o godzinie 8:40. Kapitan Bryndza zauważył leżący przy ołtarzu kielich mszalny, pozłacany. Miał uszkodzone dno. Ten kielich był istotny. - Pierwszy cios nie był śmiertelny, choć ranił księdza w głowę - opowiada. - Siekiera częściowo poszła po wzniesionym do góry kielichu. Ksiądz musiał się nim zasłonić, stąd to uszkodzenie. A kielich zamortyzował pierwszy cios. On nie był śmiertelny. Osuwając się na nogach zaczął schodzić za ołtarz. - Co mogło się dziać za ołtarzem, to wiedzieli tylko ksiądz i jego morderca - mówi po 50. latach Józef Baranowicz, były ministrant. Stanisław Bryndza wyjaśnia, że to za, a nie - jak dotychczas się pisze - przed ołtarzem Soroka uderzył księdza kolejne razy, w plecy. Ostatni cios był w głowę. Siekiera utkwiła w głowie księdza na tyle głęboko, że Soroka nie mógł jej wyciągnąć i wybiegł przed świątynię. Do dziś Bryndza zastanawia się, dlaczego ks. Górszczyk nie bronił się? Przez dwa dni przesłuchiwany w śledztwie Soroka nie wypowiedział ani jednego słowa. Był nieobecny, nic do niego nie docierało. Milicjanci tkwili w martwym punkcie, a milczenie Soroki było charakterystyczne dla recydywistów. Milicjanci szybko sprawdzili rejestr skazanych. Nigdzie nie był notowany, miał czystą kartę. Tymczasem władzy potrzebny był sprawca, zewsząd do jeleniogórskiej komendy szły naciski. Służbowe i partyjne. Dwa dni później odbył się pogrzeb księdza, a motyw zabójstwa nadal pozostawał nieznany. Licząc na przełom w śledztwie, do Jeleniej Góry sprowadzono biegłego psychiatrę ze szpitala w Bolesławcu, doktora Maciejewskiego. Ten zasłużony profesor zasugerował rozkucie Soroki i rozluźnienie atmosfery. W mundurze pozostał tylko kapitan Bryndza, by przesłuchiwany wiedział, że rozmawia z przedstawicielem porządku, dwóch milicjantów stanęło przy drzwiach, po cywilnemu. Podczas kolejnej próby przesłuchania Bryndza otworzył milicyjny sejf i okazał siekierę. Była tak ostra, że można się było nią golić. Soroka podniósł wzrok, i natychmiast rzucił się na sporządzającego protokół prokuratora, drąc pisany dokument. Został natychmiast obezwładniony i ponownie skuty. Siekiera, dowód zbrodni, trafiła do komendy już z cieplickiego szpitala. To był przełom w śledztwie, bo od tej chwili morderca zaczął mówić. - Soroka przyszedł do kościoła w jasnym celu, zabicia księdza - mówi Stanisław Bryndza. - I to konkretnie księdza Górszczyka. To przeczy dotychczasowym obiegowym opiniom, że ks. Górszczyk zginął przypadkowo, zamieniwszy się na msze święte z proboszczem Góralczykiem, o którym mówiono we wsi, że Soroka miał z nim ponoć jakiś zatarg. - Wikary Górszczyk nie zginął przypadkowo, on miał zginąć - prostuje po latach Stanisław Bryndza. - Ale to wyjaśniłem dopiero po kilkudniowym śledztwie. Po południu, 12 stycznia 1964 roku w Cieplicach odbył się pogrzeb zamordowanego pijara. Przewodził mu ks. bp Wincenty Urban. Pojechali wszyscy z Maciejowej, ministrant Józek Baranowicz także. - Było na nim wiele ludzi. Pogrzeb stanowił również manifestację wiary - wspomina ojciec Kazimierz Zborowski, pijar z Cieplic, wówczas diakon. - Tuż po pogrzebie wróciliśmy do kościoła w Maciejowej. Widok był makabryczny. Poprzewracane choinki, świeże ślady krwi na podłodze i za ołtarzem. Tego widoku nigdy nie zapomnę. Józef Baranowicz, kiedy niedawno sprzątał maciejowski kościół, bo na jego rodzinę wypadł właśnie dyżur, zajrzał za ołtarz. - Tam są jeszcze widoczne ślady krwi księdza Józefa, tylko trzeba się dobrze przyjrzeć - mówi. W śledztwie wyjaśniło się, że Soroka w czasie wojny przeżył obóz koncentracyjny. Szczególnym okrucieństwem wobec niego cechował się jeden z esesmanów, funkcyjnych obozu. Były więzień przysiągł sobie, że zemści się na nim po wojnie, jeśli kiedykolwiek go spotka. Mijały lata. Soroka z rodziną trafił do Maciejowej, ożenił się, miał czwórkę dzieci. Później żona go opuściła. Żył samotnie, dziwak, odludek, jeżdżący konno na oklep po wsi, któremu dzieciaki robiły różne psikusy, choćby przekładając w poprzek drogi sznurek posypany piaskiem i czekając na nadjeżdżającego konno Sorokę. Kiedy kilka miesięcy wcześniej, we wrześniu 1963 roku w maciejowickiej parafii zjawił się młody ksiądz Górszczyk, w Soroce coś się zagotowało. Wyglądem ten ksiądz przypominał mu... oprawcę z hitlerowskiego obozu. - To musiał być on! - w Soroce odezwały się demony II wojny światowej... Nikt nie znał jego wojennej przeszłości. Sąsiedzi obserwowali jedynie, że zachowuje się on jakoś dziwnie. Kładł się krzyżem w kościele, ale twarzą do góry. Chodził w bieliźnie po swoim obejściu, cierpliwie ostrzył siekierę na ręcznym kole. Raz, drugi, trzeci... - Innego motywu nie było - potwierdza Stanisław Bryndza. - To miała być zemsta za II wojnę. Tylko że na niewinnym księdzu, łudząco podobnym do kata Soroki. Teraz on sam zamienił się w mordercę. Takie informacje nie mogły przedostać się do ówczesnej prasy. To był okres walki komunistycznego państwa z Kościołem w Polsce. Orędzie biskupów polskich do niemieckich o wybaczeniu miało pojawić się dopiero dwa lata później. A centrala nadal naciskała - przełożeni milicyjni, władze polityczne. Temat obudzonych demonów wojny, jakie zrodziły się w chorym umyśle mordercy utajniono. Do prasy przedostało się jedynie, że Sorokę uznano za niepoczytalnego w chwili popełnienia zbrodni. Prawdziwych motywów jego czynu nie podano nigdy. Procesu nie było, a morderca trafił na stałe do zamkniętego oddziału szpitala psychiatrycznego w Bolesławcu. Sprawował się poprawnie, został tam nawet pomocnikiem palacza. Po kilkunastu latach zmarł. Stanisław Bryndza skończył służbę w mundurze w 1991 roku. Rozwiązywał wiele kryminalnych spraw w swojej karierze, do których podchodził rutynowo, profesjonalnie i bez emocji. Do tej nie mógł. W dniu 50. rocznicy śmierci ks. Górszczyka podzielił się tą historią i poczuł wielką ulgę, bo przez pół wieku nikt go o nią nie pytał. Od formułowania "wyjaśnień" dla prasy byli wówczas inni. Także od tego, by śledztwo, a zwłaszcza motywy zbrodni kierować na inne tory. Robiła to także jeleniogórska bezpieka, a powtarzane plotki szybko zaczęły żyć własnym życiem. W 1993 roku ekshumowano szczątki księdza Józefa i przeniesiono je z Jeleniej Góry-Cieplic do rodzinnej wsi Pisarzowa w powiecie limanowskim. Cztery lata później tamtejsza szkoła przyjęła imię tragicznie zmarłego księdza. Magdalena Strzebońska, dyrektor szkoły, do której uczęszcza ponad 300 dzieci, liczy na nawiązanie bliższych kontaktów z Jelenią Górą, miejscem śmierci ich patrona. 10 stycznia 2014 r. wierni z Jeleniej Góry-Maciejowej z proboszczem ks. Grzegorzem Krzystkiem oraz ojcowie pijarzy z Cieplic pod przewodnictwem o. Stefana Wojdy, przełożonego wspólnoty, wspólną mszą świętą uczcili pamięć ks. Józefa Górszczyka. Po mszy obejrzeli poplamioną krwią albę, ornat i stułę, jakie miał na sobie ksiądz w chwili zabójstwa. Dwa dni później główne uroczystości odbyły się w rodzinnej Pisarzowej na Sądecczyźnie. Polska Prowincja Zakonu Pijarów w Krakowie ustanowiła obecny rok - rokiem ojca Józefa Górszczyka. Janusz Skowroński *** Kiedy na trasie Jelenia Góra-Wrocław jadąc samochodem emerytowany naczelnik Bryndza mija kościół w Maciejowej, żona zawsze zadaje mu krótkie pytanie "pamiętasz?" A on spoglądając na kościół, zawsze potakująco kiwa głową. Zdjęcia i dokumenty: Grzegorz Koczubaj, zbiory Zespołu Szkół w Pisarzowej i o. pijarów w Jeleniej Górze-Cieplicach, arch. "Nowin Jeleniogórskich".