Lew, krokodyl i kazuar, czyli kto jadł z ręki polskiego króla
Od niedźwiedzi, przez zdobyte w wojnie z Turkami wielbłądy, po egzotyczne ptaki. Pokażemy, dlaczego lwy musiały opuścić Wawel oraz kim był "Robak" - ulubieniec Jana III Sobieskiego. W Interii zapraszamy na nowy cykl o historii. Co tydzień będziemy opowiadać o miejscach i zdarzeniach nieoczywistych oraz rzadko wspominanych. Na początek przyglądamy się pupilom polskich królów.
Przyglądając się dziś królewskim zwierzyńcom, nie można pominąć pracy Karola Łukaszewicza. Był teatrologiem i przyrodnikiem. Jeszcze przed wojną pomagał organizować krakowskie zoo. Po 1945 roku został pierwszym polskim dyrektorem ogrodu zoologicznego we Wrocławiu, gdzie kolekcję zwierząt musiał odtworzyć praktycznie od zera.
Łukaszewicz zmarł w 1973 roku. Dwa lata później, pośmiertnie, wydano jego ostatnią książkę - "Ogrody zoologiczne. Wczoraj, dziś, jutro". Przyrodnik wykonał benedyktyńską pracę, by zebrać informacje o pupilach naszych władców.
Królewskie zwierzyńce
Źródła historyczne mówią o egzotycznych zwierzętach już w czasach Mieszka I. Wiadomo, że nasz książę posłał w darze Ottonowi II wielbłądy. Te zaś do Gniezna trafiły najprawdopodobniej dzięki arabskim kupcom podróżującym na północ.
W czasach średniowiecza od zamorskich stworzeń nie stronili też członkowie zakonu krzyżackiego. Wielcy mistrzowie nie grzeszyli skromnością, to i sporo wydawali na dzikie stworzenia. W 1408 roku weszli nawet w posiadanie lwa, a w Malborku trzymano małpy. Te podobno pewnego razu pouciekały, wdarły się do zamkowej kaplicy i potłukły figurki świętych.
Na ziemiach polskich i lew, i małpy z pewnością były znane wcześniej. Ich wizerunki pojawiają się na drzwiach katedry gnieźnieńskiej z XII wieku. By zobaczyć króla zwierząt, nie trzeba jechać do Gniezna. Drapieżnika z katedralnych wrót można zobaczyć na rewersie banknotu o nominale 20 złotych.
Na polskie ziemie sprowadzano dzikie zwierzęta, ale były też takie gatunki, które dzisiaj określilibyśmy jako "hit eksportowy". Polska słynęła w Europie z bobrów.
Zachodni kupcy chwalili ich futra jako najpiękniejsze, a ogon bobra uchodził za wyjątkowy (i postny) przysmak. W smaku przypominał węgorza i jadano go w sosie szafranowym.
Początkowo trzymanie dzikich, często groźnych zwierząt miało charakter wyłącznie praktyczny. Służyły rozrywce możnych - polowaniom oraz jako rarytas na stole. Przez wieki utrzymywał się nad Wisłą zwyczaj, że przyjęcie, na którym nie ma sześciu, siedmiu gatunków mięs, to żadne przyjęcie i wstyd dla gospodarza.
Z czasem nasi królowie zaczęli trzymać zwierzęta dla własnej przyjemności, choć może nie byli w tym tak ekstrawaganccy jak władcy zachodni. Król Francji Ludwik IX trzymał w komnacie ułożonego geparda do polowania na pałacowe szczury.
Jagielloński splendor
W średniowiecznej Europie funkcjonowało coś w rodzaju "fabryki lwów". Dwory z całego kontynentu zamawiały te zwierzęta z hodowli we Florencji. Pierwsze drapieżniki z Italii dotarły przed majestat naszego władcy za Władysława Jagiełły. Zamieszkały w pobliżu jednej z baszt na Wawelu, ale szybko przeniesiono je poza mury zamku, bo ryczały w nocy i budziły jaśniepaństwo w komnatach.
Kiedy Zygmunt August miał 14 lat i formalnie sam był królem (bo koronacji dokonano vivante rege, czyli za życia poprzedniego władcy), poprosił ojca, by ze skarbca wawelskiego wydano mu róg jednorożca. Chciał go trzymać w swojej komnacie, bo róg podobno przynosił szczęście. Problem w tym, że jednorożce według najlepszej wiedzy naukowej nie istnieją.
Ówczesna Europa jednak w takie stworzenia zawzięcie wierzyła. Ich rogi miały mieć tajemniczą moc. W rzeczywistości wawelski róg był najprawdopodobniej zębem narwala. Niestety nie wiadomo, w jaki sposób trafił na zamek.
Matka Zygmunta - Bona Sforza - w Krakowie kazała postawić ogrodową ptaszarnię z egzotycznymi okazami, gdzie spędzała czas, bawiąc swoje córki. Były tam między innymi papugi. Syn gustował jednak w bardziej drapieżnych zwierzętach i miał swoją ulubioną lwicę, którą kazał sprowadzić do Wilna.
Historyczne źródła wspominają też o niedźwiedziach i lamparcie w wawelskim zwierzyńcu. Epoka jagiellońska to czas, kiedy nad Wisłą ukształtowała się kultura dworska, a polska szlachta zaczęła się interesować Zachodem. Warto tutaj wspomnieć wesele Jana Zamojskiego z Gryzeldą Batorówną w 1569 roku.
Nie od dziś wiadomo, że gdzie jak gdzie, ale w Polsce przyjęcie weselne musi być huczne. Zamojski też był nie byle kim, i na ślub kanclerza wypożyczono najprawdziwszego słonia.
Na koniec XVI wieku najpopularniejszym królewskim pupilem pozostawał lew. Stefan Batory posiadał kilka sztuk. Dominacja króla zwierząt u boku władcy miała się jednak wkrótce zakończyć.
Krokodyl i zaprzęg niedźwiedzi
Wazowie prowadzili zorganizowany zwierzyniec. Na skarpie w pobliżu Pałacu Kazimierzowskiego trzymali liczne ptaki, w tym egzotyczne kakadu. Były też oswojone łabędzie, żurawie, a nawet niedźwiedzie.
W połowie XVII wieku Rzeczpospolitą spowiły wojny i najazd szwedzki, to i o kolekcjonowaniu zwierząt nie było mowy. Tradycja hodowli wróciła za czasów króla Jana.
Sobieski niejednokrotnie pokonywał Turków, więc zdobyczne wielbłądy nad Wisłą nikogo już nie dziwiły. Królewskie oczy cieszyły zwierzęta niezwykłe. W swoich ogrodach trzymał na przykład wydrę o wdzięcznym imieniu Robak.
Król lubił nie tylko polować, ale po prostu zwierzęta oglądać i podziwiać. Zamiłowanie do fauny odziedziczył jego syn - Jakub. Ponoć Sobieski bardzo się ucieszył, kiedy królewicz z zagranicznej podróży przywiózł salamandrę, małpę i "papichę", czyli papugę.
Po wygranej bitwie pod Wiedniem król kilka razy był niepocieszony widokiem, który zastał. W wezyrskich namiotach znaleziono strusia z odciętą głową. Była też barwna papuga, która jednak uciekła z klatki i nie dała się złapać. W cesarskiej menażerii w Neugebau Sobieski zastał schorowaną, głodną lwicę i osobiście ją nakarmił.
Do dziś można podziwiać rezydencję władcy w Wilanowie. Tam trzymał zamorskiego kazuara, który następnie trafił do dworku myśliwego w Jaworowie pod Lwowem. Sobieski bardzo chciał też mieć krokodyla. Zwierzę zamówiono i sprowadzono, ale, czym król był bardzo rozżalony, bestia do Gdańska przybyła martwa.
Władcy z dynastii Sasów lubili krwawe rozrywki. August III na Marymoncie miał osobny pawilon, służący jedynie strzelaniu do specjalnie sprowadzanych i wypuszczanych wilków.
Kareta ciągnięta przez osiem niedźwiedzi
Opowieść o zwierzętach kończy się - tak jak historia polskiej korony - na Stanisławie Auguście Poniatowskim. Król sprowadził z Neapolu trzy strusie afrykańskie, a jego brat Kazimierz - trzymał w Warszawie kolonię małp.
XVIII wiek to czas fantazji nie tyle królewskiej, co magnackiej. Tutaj przodowali Radziwiłłowie. Posiadali ogromne zwierzyńce, a niech na przykład białe orły - okazy albinotyczne, pochodzące z gniazd na naddniestrzańskich skałach ukraińskiej Ladawy.
W Nieświeżu Karol Radziwiłł trzymał oswojone niedźwiedzie. Kiedy majątek odwiedził Poniatowski, przed znajdujący się tam zamek zajechała kareta. Nie ciągnęły jej konie, ale osiem niedźwiedzi w uprzęży z żółtego jedwabiu. Mało tego, obok woźnicy karetę prowadził dziewiąty miś, ubrany w ferezję. Książe Radziwiłł zaprosił króla do pojazdu i razem udali się na przejażdżkę.
Królewskie ogrody pełne dzikich zwierząt były na przestrzeni wieków powodem do dumy. Dziś historyczne relacje świadczą nie tyko o monarszych zachciankach, ale również możliwościach i pozycji polskiej korony wśród europejskich dworów.
Czytaj Dalej: Jak w Polsce zamalowano dzieło Picassa?