Opowieści o tym, że "to nie nasza wojna", że polskie zaangażowanie powinno być uzależnione od sposobu reagowania przez władze Ukrainy na sprawy historyczne szczególnie wzmoże się w ciągu najbliższych dni. W najbliższy wtorek przypadnie 80. rocznica Krwawej niedzieli, czyli apogeum mordów UPA na wołyńskich Polakach. Wydarzenia potwornego. Jednej z najokrutniejszych czystek etnicznych w historii dwudziestowiecznej Europy. Ale też dziś bardzo praktycznie i masowo wykorzystywanego przez rosyjską propagandę, a także część polskich publicystów, polityków, użytkowników mediów społecznościowych. Świadomie lub w wyniku ignorancji, kilka spraw im przy tym umknie. Pamiętamy o naszych? Pierwsza sprawa, która, mam wrażenie, umyka dziś zbyt często. Ukrainę zamieszkują także Polacy. Ostatecznie to ze względu na nich przede wszystkim wprowadzono Karty Polaka. Oficjalnie mówi się o około 170 tysiącach, a więc w sumie mieście rozmiarów Gliwic lub Olsztyna. Nieoficjalnie, to dużo więcej, szczególnie jeśli uwzględnić tych, którzy mają pewne poczucie polskiej tożsamości, pochodzenia, częściową znajomość języka. Wojna ich bezpośrednio dotyczy. Jako uchodźców, jako osób narażonych na śmierć, bo rosyjskie ataki dotyczą całego terytorium Ukrainy, w końcu jako żołnierzy i ich rodzin. Przez ostatnich kilka dni miałem okazję rozmawiać z pozostałymi w domach mieszkańcami przyfrontowych wiosek, wolontariuszami, żołnierzami, a także polskim księdzem z Charkowa Wojciechem Stasiewiczem, tamtejszym szefem Caritasu, od lat znanym z odwagi i pracowitości. Opowieści wojenne, cierpienie cywilów, gwałty i groby masowe w Irpieniu, zniszczone Kupiańsk i Kramatorsk, zostały już pokazane przez media na wszystkie strony. Mniej zwraca się uwagę na to, że w Charkowie i jego okolicach nadal zostali Polacy. Ksiądz Stasiewicz szacuje tę liczbę w mieście na setkę. Niby niedużo. W dodatku jest to grupa mało zwracająca na siebie uwagę z racji wieku. Zostali staruszkowie, a właściwie zazwyczaj staruszki, bo w obszarze postsowieckim kobiety częściej dożywają sędziwego wieku. Mało kto dotrze do nich. Minimalna emerytura na Ukrainie to mniej niż naszych 300 złotych. Nie kupi się za to smartfona i nie "wrzuci zdjęć", pomijając wykluczenie techniczne. Podczas rosyjskiej ofensywy przed rokiem, gdy miasto było solidnie zniszczone, wielu starszych ludzi miało kłopot z dotarciem do metra czy schronów. W wysokich charkowskich kamienicach i wieżowcach nie ma często wind, więc po prostu podczas ostrzału kładli się pod stołami. To tylko taki - jak to się mawia w mediach - obrazek, "human story". Ale Polacy rozsiani są po całej Ukrainie. Mieszkają także w obwodzie chersońskim dotkniętym brutalną rosyjską okupacją, działały tam jeszcze niedawno polskie organizacje, a także w Zaporożu, które dziś pobudza atomowy strach. Na terenie obwodu żytomierskiego, przez który brutalnie przetaczała się rosyjska ofensywa na Kijów mieszka około 50 tysięcy zadeklarowanych przedstawicieli mniejszości polskiej. W końcu jakaś, nikt ich nie liczy, liczba osób pochodzenia polskiego znalazła się w armii ukraińskiej. Nie w Legionie Międzynarodowym, w którym walczą m.in. ochotnicy z Polski, a w regularnym wojsku, także jako poborowi. Nikt nie prowadzi statystyk, ale znany mi jest choćby przypadek syna nauczycielki i znanej działacz polonijnej z Łucka walczącego jako ochotnik. Fundacja Wolność i Demokracja jakiś czas temu odsłoniła wystawę poświęconą Polakom na współczesnym froncie ukraińskim. Atlas się kłania W ciągu najbliższych dni zapewne padną ważne deklaracje polskie i ukraińskie. Jakie by nie były, niektórych po obu stronach na pewno nie zadowolą. Tym niezadowolonym po naszej stronie umknie i umyka jeszcze jedna rzecz. Słabo chyba w szkołach przykładali się do nauki radzenia sobie z mapą i lektury atlasów historycznych. Przygraniczne obwody Ukrainy, w których toczy się dziś wojna, są oddalone setki kilometrów od Galicji Wschodniej, w której odbywała się rzeź. Ukraina (bez względu na to, co twierdzą niektórzy Ukraińcy) to młody, kształtujący się naród. Dla masy ludzi, którzy dziś w przyśpieszonym tempie pod wpływem rosyjskich rakiet i gwałtów określają swoją narodowość, zbrodnia ukraińskich nacjonalistów jest czymś odległym i ich niedotyczącym. Wszystko to nie oznacza, że nie należy rozmawiać, stawiać żądań w obszarze polityki historycznej. Ukraińcy prędzej czy później muszą zaakceptować ciemną stronę swojej historii. Ale po pierwsze, jej świadomość jest już dziś większa niż była. Po drugie, nie uzależniałbym od tego, ba nawet nie używał jako straszaka, kwestii ograniczania wsparcia, które po pierwsze, jest w interesie Polski, po drugie, całej rzeszy naszych rodaków, którzy mieszkają na Ukrainie. Po trzecie, ta pomoc buduje ogromny kapitał zaufania i wdzięczności na przyszłość, którego Polacy na Ukrainie doświadczają dziś nieustannie. Wiktor Świetlik