"Unia Europejska umiera - nie dramatyczną lub nagłą śmiercią, lecz tak powoli, że patrząc przez Atlantyk możemy pewnego dnia zdać sobie sprawę, że projekt europejskiej integracji, którą przez pół wieku uważaliśmy za przesądzoną, już nie istnieje" - pisze Kupchan w niedzielnym "Washington Post". Autor, profesor Uniwersytetu Georgetown i były szef wydziału europejskiego w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego w administracji prezydenta Billa Clintona, przypomina, że słabość UE ma podłoże gospodarcze - niedawny kryzys finansowy wynikający z zadłużenia wielu krajów członkowskich. Podkreśla jednak, że jej przyczyny są głębsze. "Kłopoty ekonomiczne bledną przy poważniejszej chorobie: od Londynu, poprzez Berlin, do Warszawy, Europa przeżywa powrót do nacjonalizmu w swym życiu politycznym. Jej kraje zażarcie walczą o odzyskanie suwerenności, którą kiedyś chętnie poświęciły w dążeniu do wspólnotowego ideału" - pisze Kupchan. "Wydaje się, że dla wielu Europejczyków wspólne dobro nie ma już znaczenia. Zastanawiają się, co Unia im daje, i zapytują, czy jest to warte zachodu. Jeżeli trendy te będą trwały, mogą zaprzepaścić jedno z największych osiągnięć XX stulecia: zintegrowaną Europę, żyjącą w pokoju i próbującą być mocarstwem jako spójna całość. Rezultatem tego byłby zbiór pojedynczych krajów skazanych na geopolityczną nicość - oraz pozbawienie USA partnera, który chce i jest w stanie ponosić ciężary globalnych powinności" - czytamy w artykule. Jako przejawy wspomnianego trendu autor przytacza takie fakty, jak: opór Niemiec przeciw ratowaniu Grecji przed bankructwem i mianowanie na kierownicze stanowiska w UE - prezydenta i ministra spraw zagranicznych - polityków nikomu nieznanych, "którzy nie zagrożą władzy przywódców krajów Unii". Przypomina też odrzucenie w 2005 r. traktatu konstytucyjnego przez Holandię i Francję w drodze referendów powszechnych. Następcą tego traktatu jest Traktat Lizboński, "rozwodniony w stosunku do traktatu poprzedniego". Zwraca też uwagę, że w Wielkiej Brytanii doszli do władzy konserwatyści "znani ze swej eurofobii", a w kilku innych krajach UE sporo głosów w wyborach zdobyli ksenofobiczni nacjonaliści, np.Partia Jobbik na Węgrzech, która w wyborach parlamentarnych zwiększyła liczbę swoich mandatów do 47 z zaledwie dziewięciu w wyborach w 2006 r. Zdaniem Kupchana, powrót do tendencji nacjonalistycznych w Europie jest przede wszystkim produktem zmiany pokoleniowej. Po generacji uformowanej przez doświadczenie II wojny światowej, która dążyła do integracji Europy jako antidotum na nacjonalizmy prowadzące do krwawych wojen, do głosu doszło młodsze pokolenie, dla którego UE nie ma już takiego znaczenia. Dowodzą tego m.in. badania opinii publicznej we Francji, gdzie obywatele w wieku powyżej 55 lat są, statystycznie biorąc, dwa razy bardziej skłonni widzieć Unię jako gwaranta pokoju niż osoby w wieku poniżej 35 lat. Inny czynnik, który wzmocnił siły odśrodkowe w UE to według publicysty jej rozszerzenie na wschód i na południe. "Nowi jej członkowie z Europy Środkowej, którzy cieszyli się pełną suwerennością dopiero po upadku komunizmu, nie mają zbytniej ochoty z niej rezygnować" - pisze Kupchan. Powołuje się przy tym na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który według niego po objęciu urzędu w 2005 roku powiedział, że Polaków interesuje przyszłość Polski, a nie Unii Europejskiej. Kupchan pesymistycznie przewiduje, że Unia Europejska będzie się stawać coraz bardziej fikcją jako "unia". "Polityka Europy będzie się stawać coraz mniej europejska i coraz bardziej narodowa, aż UE stanie się unią tylko z nazwy. Niektórym może się to nie wydawać wielką stratą, ale w świecie, który pilnie potrzebuje zbiorowej woli, dobrobytu i siły UE, rozdrobniona i skierowana ku sobie Europa będzie stanowić historyczną porażkę" - pisze. "Unia Europejska potrzebuje dziś nowej generacji przywódców, którzy potrafią tchnąć życie w projekt, któremu niebezpiecznie zagraża wygaśnięcie. Jak na razie, nigdzie ich nie widać" - konkluduje autor.