Pożary w USA. Polska aktorka: Wciąż są alarmy, słyszymy helikoptery
Od kilku dni ma spakowane najpotrzebniejsze rzeczy, bo wie, że w każdej chwili może przyjść nakaz ewakuacji. Już kilka razy nadchodził, ale był odwoływany. Beata Poźniak, polsko-amerykańska aktorka, która grała między innymi w filmach Olivera Stone’a i Agnieszki Holland, opowiada Magdzie Sakowskiej o życiu w Los Angeles, w którym szaleją pożary.

Magda Sakowska, Interia: Mieszka pani w Beverly Hills, w miejscu, które, niewykluczone, że będzie musiało się ewakuować. Dostawała pani już takie informacje? Jest pani gotowa do natychmiastowej ewakuacji? Jaka jest teraz u pani sytuacja?
Beata Poźniak, aktorka i reżyser filmowa: - Jesteśmy już gotowi od kilku dni, bo wiatr się ciągle zmienia i nie wiemy, jaka będzie sytuacja za kilka godzin, a nawet za kilkanaście minut. Akurat tu, gdzie mieszkam, jestem w kanionie, otoczona lasem, parkiem, który w każdej chwili mógłby się zapalić. Nawet dzisiaj sąsiadka mi przysłała zdjęcie. Mówi: "Zobacz, mamy gościa!". To był ryś. Także to jest bardzo ciekawe miejsce, gdzie jest dużo zieleni, gdzie przychodzą teraz zdezorientowane zwierzęta z lasu.
Nie wiemy, co się stanie za chwilę. Jesteśmy zaniepokojeni tym wszystkim. Słychać helikoptery. Co chwilę są wiadomości, alarmy w telefonie. Czasami jest napisane, że trzeba się ewakuować natychmiast, i nagle kolejny alarm, że już nie musimy. Tego się nie da opisać. Po prostu właściwie nie śpimy, bo nie wiadomo, kiedy będzie ten moment, że trzeba będzie wyjść z domu.
I jak się spojrzy na mapę, to ja jestem akurat tu, gdzie jest czerwona linia. Po jednej stronie jest jeszcze biała część, ta, której pożar jeszcze nie dotknął, ale po drugiej jest już czerwona, ta, gdzie wszystko spłonęło, czyli jestem właściwie na styku, tam, gdzie jest niebezpiecznie, więc czekamy.
Jest pani, rozumiem, spakowana? Najpotrzebniejsze rzeczy ma pani spakowane?
- Tak, tak, jestem spakowana. Pojechałam dzisiaj do schroniska, żeby tam pomóc innym ludziom, którzy w pożarze stracili wszystko. Tam zaniosłam pełno rzeczy. Kiedy tam jechałam i wyszłam na dwór do samochodu, to cały był pokryty popiołem. Także bardzo dziwnie jest, bo czasami za oknem jest czarna chmura, a dzisiaj akurat wiatr jakoś poszedł w innym kierunku i jest słońce, ale zaraz może zniknąć, a do tego ten popiół. I oczywiście w maskach musimy chodzić cały czas, bo czuje się, że to powietrze jest bardzo zanieczyszczone.
Jesteśmy troszeczkę, przyznam, zagubieni i sparaliżowani tą sytuacją, dlatego że niby można spakować samochód i czekać, ale np. nasi znajomi, ewakuując się, natrafili na straszny korek, a policja kazała im wysiąść, zostawić samochód i wszystkie rzeczy. Musieli zostawić, ale żyją. Policja i straż pożarna robią niesamowite rzeczy, ale to także dla nich pierwszy raz jest pożar na taką skalę. Oni ciężko pracują, to widać. Nawet przyjechała straż pożarna z Meksyku, żeby pomagać.
Najważniejsze, żeby mieć jakiś mały plecak i mieć tam w środku komputer, paszport, okulary - takie najbardziej niezbędne rzeczy.
Koło pani domu już są zamknięte niektóre ulice.
- Tak, tak. Człowiek się czuje we własnym domu trochę jak w więzieniu. Niby może wyjść, ale nie może, bo nie wiadomo, kiedy ogłoszą ewakuację. Jesteśmy przygotowani, ale przyznam się, że już jesteśmy zmęczeni, bo człowiek nie śpi, tylko czuwa.
Pani znajomi stracili domy.
- Koleżanki i koledzy mi przysyłają zdjęcia i piszą: "Zobacz, co zostało z mojego domu". Jeden z moich kolegów, który musiał się ewakuować, stracił cały dom. Do plecaka zabrał tylko swoje nagrody, bo to było dla niego najważniejsze. Zabrał nagrody za swoją pracę. Kolega pracuje głosem i powiedział, że całe życie ciężko pracował, żeby coś osiągnąć, i dlatego zabrał tylko te nagrody, nic innego. Powiedział, że ubrania zawsze można kupić, a nagrody są wyjątkowe.
Wspomniała pani, że była w punkcie pomocy dla poszkodowanych. Dużo ludzi przychodzi pomagać?
- Dużo ludzi przychodzi pomagać i dużo ludzi potrzebuje tej pomocy. Ludzie zostali z tym, co mieli na sobie, po prostu wyszli z domu. Te punkty pomocy wyglądają jak duże świetlice szkolne. Co metr stoi łóżko polowe z poduszką i kocem.
Rozmawiałam z jednym panem, i on mi opowiedział, że jak wstał rano, to był zdezorientowany, bo sobie pomyślał, że ciągle ma te same ubrania na sobie, że nie ma się w co przebrać. I gdy tak mi opowiadał, to spojrzał na mnie i dodał: "Ale tutaj mam przynajmniej co jeść." I w takich momentach to widać, że takie proste rzeczy - wyspać się, zjeść, mieć wsparcie od innych - są tak bardzo istotne. Te miejsca pomocy są bardzo dobrze zorganizowane, np. zwróciłam uwagę na buty, które ludzie przynieśli. Poustawiane równo, pogrupowane rozmiarem, tak żeby potrzebujący nie musieli długo szukać. W tej pomocy jest nadzieja, że mimo wszystko będzie dobrze.
A jak pani rozmawia ze swoimi znajomymi, to oni chcą wracać i odbudowywać domy?
- Niektórzy są dalej w szoku. Jest pustka. Nawet nie można z nimi jeszcze rozmawiać. Nagle człowiek jest jak kamień, jakby był sparaliżowany, jakby do niego jeszcze nie docierało, co się stało. Inni natomiast mówią: "Słuchaj, żyjemy i najważniejsze, że jesteśmy razem". Każdy reaguje w inny sposób. Niektóre osoby domy wynajmowały. Mimo tego, że to nie była ich własność, to jednak tam stracili wszystkie rzeczy, pamiątki, wszystko, co mieli, zostało spalone.
Ja też cały czas się rozglądam po domu. Tyle pamiątek, niektóre jeszcze przywiezione z Wilna, bo moja mama tam się urodziła i też musiała uciekać. Niektóre pamiątki są po mojej babci i mają więcej niż 100 lat. Rozglądam się i myślę, co trzeba by zabrać, a co zostawić. I ostatecznie człowiek ma te kilka minut, by zdecydować, co jest najważniejsze, co ze sobą wziąć. Już mieszkam tu 40 lat. Jesteśmy przyzwyczajeni do trzęsienia ziemi, do pożarów, ale nie na taką skalę. Ktoś nawet porównał, że jak się zobaczy ten spalony obszar, to tak jakby cały Manhattan nagle zniknął.
Rozmawiała Magda Sakowska, Polsat News