Strażnicy przybrzeżni lecieli helikopterem z Kotzebue do Nome na Alasce, by odebrać naukowców prowadzących poszukiwania martwych morsów i fok. Ze względu na trudne warunki pogodowe zboczyli z wcześniej obranego kursu. Wtedy zauważyli mężczyznę, który wyszedł z szałasu i rozpaczliwe machał rękami. Padł na kolana i wołał o pomoc.Na dachu szałasu widniał napis "S.O.S" oraz "pomóż mi!". Niedźwiedź wracał każdej nocy Mężczyzna został zabrany do szpitala w Nome. Miał potłuczoną klatkę piersiową oraz poranioną nogę, którą zakleił taśmą. Przyznał, że przez tydzień był atakowany przez niedźwiedzia grizzly. Zwierzę wracało do niego każdej nocy, przez co nie mógł spać. Jak powiedział ratownikom pewnego razu niedźwiedź zaciągnął go nad rzekę. Poszkodowany nie miał przy sobie telefonu, a w broni, którą próbował odstraszać niedźwiedzia, zostały mu tylko dwa naboje. Służby nie zdradzają danych mężczyzny, informują jedynie, że był w wieku 50-60 lat. Nie wiadomo w jaki sposób mężczyzna znalazł się w obozie górniczym. Urzędnicy ds. zwierząt wskazują, że na obszarze, gdzie znaleziono mężczyznę niedźwiedzie występują niezwykle często, szczególnie o tej porze roku.