"Nie naruszymy granic Polski"
Jest wieczór, 1 grudnia 2008 roku. Zgodnie z postanowieniem II Europejskiego Kongresu Rusinów Podkarpackich, już od rana sąsiadująca z Polską Ruś Zakarpacka - oficjalnie część składowa Ukrainy - powinna być niepodległa...
Tymczasem jest już godzina ósma wieczorem i nic się nie dzieje. Nikt nie zrywa ukraińskich flag, po ulicach nie jeżdżą roztrąbione samochody z rusińskimi proporczykami. Nie ma śladu wojska na ulicach. Nawet milicjantów niespecjalnie wielu. Ot, zwykły dzień.
Razem ze Stepanem Aczem, rusińskim działaczem, stoimy pod położoną w centrum Użhorodu - stolicy regionu - nową, gigantyczną prawosławną cerkwią. Czekamy na popa Dymitra Sidora, duchowego przywódcę Rusinów.
- Co z tą waszą dzisiejszą niepodległością? - pytam pana Acza.
- Dzień się jeszcze nie skończył - nadrabia miną pan Acz. Ale wygląda na to, że i on chciałby wiedzieć coś więcej.
Wreszcie na przycerkiewne podwórze wjeżdża czarny mercedes. Postawny, brodaty ksiądz Dymitr - na Zakarpaciu znany po prostu jako "pop Sidor" - wysiada z samochodu.
Z klasycznym "popim image'm" łączy Dymitra Sidora wyłącznie broda. Nie jest jednak stereotypowo zmierzwona, wystrzępiona, patriarsza - pop Sidor pieczołowicie i elegancko ją przystrzyga. Spodziewałem się czarnej, długiej do ziemi sukni - a mam przed sobą postawnego dżentelmena w czarnym płaszczu, gustownym swetrze, koszuli i krawacie.
Pop Dymitr Sidor zaprasza nas do przykościelnej świetlicy. Już od progu narzeka na ukraińskie służby bezpieczeństwa - od czasu postanowienia o ogłoszeniu niepodległości nie dają mu spokoju. Ksiądz rzuca na stół wezwania na przesłuchanie.
- To już czwarte. A w piątek mam znowu przyjść. Po raz piąty - mówi.
- O co pytają?
- O głupoty - macha ręką pop Sidor. Przemawia mocno, głośno, jakby kazał w cerkwi. - Siedzimy przez pięć godzin i gadamy o niczym. Czekają chyba, aż się z czymś wygadam, aż coś palnę. Chodzi o to, żeby później móc powiedzieć mediom, że "Sidora pięć razy po pięć godzin przesłuchiwały służby bezpieczeństwa". Chodzi o to, by sprawić wrażenie, że jestem niebezpiecznym przestępcą.
Ukraińskie służby interesują się Dymitrem Sidorem z tego powodu, że jest pop Dymitr duchowym liderem ruchu niepodległościowego Rusi Zakarpackiej. Ukraińcy uznają ruch za zagrażający stabilności ich państwa. Twierdzą, że za Rusinami stoi Moskwa, której zależy na szerzeniu zamętu w aspirującej do NATO i Unii Europejskiej Ukrainie. Podejrzewają, że rusiński ruch jest tym samym, co separatystyczny ruch na Krymie, w Odessie, we wschodniej, rosyjskojęzycznej Ukrainie - rosyjską zegarową bombą podłożoną pod prozachodni, ukraiński rząd.
Ksiądz Dymitr zaprzecza temu wszystkiemu.
- Nie dostajemy od Rosjan nic, żadnych pieniędzy, żadnego wsparcia - twierdzi. Za chwilę przyznaje jednak, że niektóre akcje organizowane były przy wsparciu aktywistów z Odessy i Krymu.
- Ale Rosja daleko - wtrąca pan Asz. - Tutaj nie będzie takiej samej sytuacji, jak w Osetii i Abchazji. Tutaj Europa.
Rzeczywiście. Ruś Zakarpacka, przez setki lat związana z Węgrami, a przed II wojną światową z Czechosłowacką, to na tle Ukrainy ewenement. Architektura tutejszych miast ma więcej wspólnego z architekturą słowackich Koszyc czy węgierskiego Miszkolca, niż choćby Lwowa, nie wspominając już o Dniepropietrowsku czy Charkowie. W regionie mieszka sporo Węgrów.
Sami Rusini demonstracyjnie ignorują obowiązujący na Ukrainie czas wschodnioeuropejski i zegarki ustawiają według czasu środkoweuropejskiego, według którego liczono tutaj czas przed wojną. Pop Sidor podkreśla zresztą europejską pracowitość Rusinów.
Mimo to deklaruje gotowość bycia z Ukraińcami w jednym państwie, byleby tylko Ukraina dała Rusi Zakarpackiej autonomię.
- Cały dochód regionu idzie do Kijowa - twierdzi. - Pieniądze, które przysyłają rodzinom Rusini pracujący za granicą, są kilkanaście razy większe, niż wynosi budżet Zakarpacia. A przecież wystarczy, by większość z tego, co wypracowujemy, zostało w prowincji. My nie jesteśmy separatystami. Chcemy nadal funkcjonować w tym państwie. Ale na równych prawach, nie jako wyzyskiwany region.
Dymitr Sidor nie cierpi, gdy nazywa się go separatystą. Niepodległość - jak mówi - to jedynie alternatywa dla postulowanej autonomii. Cóż, kiedy Ukraińcy nie chcą słyszeć o rozmowach z Rusinami. Co więcej, uznają Rusinów za Ukraińców, a język rusiński za dialekt ukraińskiego. Dlatego właśnie Rusini postawili Kijowowi ultimatum: autonomia do 1 grudnia 2008 roku, albo ogłoszona tego dnia jednostronna niepodległość.
- Ale 1 grudnia 2008 roku właśnie się kończy - zauważam. Dymitr Sidor uśmiecha się.
- I postanowienie Kongresu weszło właśnie w życie. Dziś zaczął działać na Rusi Zakarpackiej rząd. Jest premier, ministrowie. Na razie pozostajemy w podziemiu, bo interesuje się nami służba bezpieczeństwa. Jesteśmy prześladowani. Ale to jedynie kwestia czasu, kiedy rząd się ujawni.
Na pytanie, czy w takim razie Ruś Zakarpacka jest niepodległa, czy nie - pop Sidor nie chce odpowiedzieć wprost.
- W Izraelu również funkcjonowały dwa rządy, izraelski i palestyński. Zrobimy, co będzie trzeba małymi kroczkami. Będziemy powoływali się na prawo międzynarodowe. Ruś Zakarpacka istniała jako niepodległe państwo [zręby państwowości Rusi istniały zaraz po I wojnie światowej i pomiędzy rozpadem Czechosłowacji w 1938 roku a aneksją tych terenów przez Węgry w roku 1939 - przyp. Z.S.]. Chodzi o to, by głośno upominać się o swoje prawa. By być słyszanym.
Jak mówi pop Sidor - jeśli Ukraina zdecyduje się użyć siły wobec Zakarpacia - Zakarpacie zwróci się o pomoc do Unii Europejskiej. Jeśli Unia przymknie na to oczy - oznaczało to będzie - według popa Sidora - że nie kieruje się prawem międzynarodowym i demokratycznymi zasadami.
- W takim wypadku zwrócimy się do Rosji - twierdzi ksiądz Dymitr - i powiemy: Rosjo, u ciebie lepsza demokracja, niż w Unii! I poprosimy o przyjęcie do WNP.
- A co, jeśli i Rosja się od was odwróci? - pytam, skołowany cokolwiek tą piękną, acz naiwną logiką.
- Wtedy będziemy funkcjonowali sami. Damy radę - na terytorium Rusi zbiegają się ropociągi, szlaki komunikacyjne.
Ale - jak twiedzi pop Sidor - Unia nie może pozostawać obojętna na Zakarpacką Ruś, jeśli jest rozsądna. I roztacza widoki korzyści dla UE, gdyby mogła oprzeć granice strefy Schengen o Karpaty.
- Uważacie, że Unia nie tylko szybko was uzna, ale także przyjmie do Unii i Schengen? - upewniam się, zdumiony. Pop Sidor jest dobrej myśli. Po raz kolejny odwołuje się do rozsądku Brukseli.
- A co będzie, jeśli Ukraina, Rosja i UE po prostu was zignoruje? - zastanawiam się.
- Tak nie będzie. Ruch ma 4000 działaczy. Popiera nas wielu Rusinów.
To prawda. Co prawda spis z 2001 roku wykazał, że Rusinów jest w regionie jedynie około 10 tysięcy, ale - jak mówi pan Acz - stało się tak dlatego, że na kartach po prostu nie było rubryki "Rusin". Dlatego większość obywateli podała się za Ukraińców. 10 tysięcy - według pana Acza - było tych, którzy kazali rusińską narodową dopisać do oficjalnych dokumentów.
W referendum z 1991 roku prawie 80 procent mieszkańców opowiedziało się za autonomią.
- Niech pan przekaże Polakom, że nie jesteśmy nowym sąsiadem Polski - mówi na pożegnanie pop Sidor - ale że jesteśmy tu już od dawna.
- A co z polskimi Łemkami? - pytam. - To też Rusini.
- Niepodległa Ruś Zakarpacka nie będzie domagała się rewizji granic - uspokaja.
Na popie Sidorze - który porusza się po dość nierealnych obszarach - ruch się nie kończy. Rząd naprawdę rozpoczął pracę, istnieje rusiński "sojm", a tworzą go ludzie od lat związani z ukraińską polityką. Sam Dymitr Sidor przyznał, że do polityki się nie miesza, a pozostaje jedynie "duchowym liderem".
Rozmowa z politycznymi liderami ruchu rusińskiego - już jutro.
INTERIA.PL na Zakarpaciu, korespondencja własna