Najbrzydszy kraj w Europie?
"Piękna nasza Polska cała" - śpiewamy bezczelnie, zdając sobie doskonale sprawę, jak bardzo łżemy i z jakim cynizmem wpychamy to kłamstwo wszystkim zagranicznym gościom odwiedzającym nasz kraj. Bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, przejeżdżając przez większość polskich wsi i miast, że podoba mu się widok za oknem.
Owszem, Polska może być ładna - Tatry, Beskidy, pofałdowana Małopolska, łagodne Góry Świętokrzyskie czy mazurskie pojezierze, można nawet raz i drugi westchnąć z ukontentowania, pozachwycać się ukształtowaniem terenu i porastającą go florą, by zaraz potem dodać ze złością: tylko po jaką cholerę nabudowali tutaj tych psujących krajobraz pustaczanych śmieci?
Ludzka ingerencja w krajobraz oznacza zazwyczaj dopasowywanie budowli do rzeźby terenu, podkreślanie jej, korzystanie z surowców charakterystycznych dla danego regionu - słowem - formę odpowiedzialności za całość, którą przychodzi wznoszonym budynkiem współtworzyć. Nie chcę podawać tu przykładu bawarskich czy francuskich miasteczek bądź włoskich - kamiennych czy bielonych - wiosek, bo w porównaniu do naszych strupieszałych potworków urbanistyki to liga - wydaje się - nieosiągalna, ale choćby wygląd miast i wsi na Słowacji czy nawet Rumunii, nie wspominając o Czechach czy Węgrach. Tamtejsze zabudowania, mimo, że często biedniejsze i na oko bardziej zgrzebne od polskich, są przede wszystkim harmonijne i nawiązujące do tego, co buduje się w okolicy.
W Polsce takie podejście zanikło do szczętu. Nie pozostało, jeśli kiedyś istniało, po nim nic. Zostało wypalone żelazem i wytrzebione.
Polski indywidualizm i ułańska fantazja to nasze cechy narodowe - mówimy często i kraśniejemy z zadowolenia. Te piękne cechy w Rzeczpospolitej stały się ciałem: możemy je obserwować codziennie, aż do zachłyśnięcia i zawrotu głowy, jadąc do pracy i z pracy wracając, wychodząc na spacer, jadąc na wycieczkę czy chociażby wyglądając oknem. To nasz architektoniczny, o ile można nazwać to architekturą, park buraczanych i nastroszonych strachów.
Plastykowe panele na starych, drewnianych domach, betonowe wieżyczki i gipsowe stiuki, pokręcane drutem płoty, wielki, kolorowy womit tynków i materiałów budowlanych pasujących do siebie, jak czerwone skarpety do sandałów, chaos ogrodzeń o kształtach przypominających zwijające się z bólu monstra, przetykanych pomysłowo tu i tam pilśniowymi płytami czy falistą blachą. Poklecone z czego się da zabudowania gospodarcze - jakieś drewniane postchlewy, łatane kurniki, szopy na narzędzia - na których papowych dachach - jakże często - stoi szczekający radośnie na rzeczywistość skundlony pies. Papodachówka, blachodachówka i blacha saute, błyszcząca dumnie w słońcu, jak łan postawionych na sztorc kos naczelnika Kościuszki. Sterczące zewsząd dumne piramidy betonowego nonsensu, udekorowane dodatkowo rzutem kolorowych szyldów, reklam i ogłoszeń.
To jest zresztą osobny temat: na bliznach pokrywających fasady spauperyzowanych i obdartych kamienic, Polacy wieszają szyldy swoich biznesów, z takim wykopem napędzających naszą szaleńczo prącą do przodu gospodarkę. Naiwnością byłoby myśleć, że w rozmieszczeniu tych szyldów znajdziemy jakąś wiodącą myśl, czy choćby odrobinę sensu: nie. To, co wydaje się rzeczą oczywistą w większości innych krajów (tak, również naszego regionu) - czyli estetyka formy i harmonia rozmieszczenia - w Polsce jest rzeczą absolutnie niegodną uwagi. - Szyld ma być widoczny! - krzyczą nasi biznesmeni, wycierając kartoflane nosy rękawami malinowych marynarek, i ordynują przykręcanie do gołych, pustaczanych ścian pilśniowych płyt, do których przylepione są powycinane - czemu nie - z zielonej, albo lepiej - czerwonej - folii samoprzylepnej litery, głoszące ŚRUBY, albo TŁUMIKI, czy, powiedzmy, KREDYTY EKSPRESOWE TANIO DZIŚ. Wszystko to powyginane, obłażące, pasujące do siebie, jak plątanina pięści i nosów. Ale to jeszcze nic - najweselej jest, kiedy przedsiębiorca ma odrobinę twórczej inwencji i wychodzi odważnie poza banał nudnych literek na płaskim tle.
I tu zaczyna się kosmos, urwanie głowy i efekty specjalne: przepiłowane wzdłuż samochody, poprzykręcane do fasad warsztatów naprawczych. Sterczące w witrynach styropianowe kukły o wymalowanych markerem, przerażająco szeroko otwartych oczach i rozdziawionych w horrorowym krzyku ustach, a nad nimi napis: SALON PIĘKNOŚCI. Wielki sztandar zwisający z jakiegoś obskurnego, białocegłego pofabrycznego czy pozakładowego budynku, na którym metrowymi literami wypisane jest TANIA ODZIEŻ ZACHODNIA - i faktycznie, tania odzież zachodnia leży wielką kupą w ogromnej, starej, niemytej witrynie, na której szybie widnieje jeszcze zapomniany napis z kowbojskich czasów III RP, głoszący KANTOR LOMBARD ZAPIEKANKI.
Skąd u nas taki absolutny brak czegoś, co cechuje wszystkich dookoła - jakiejkolwiek odpowiedzialności za przestrzeń wspólną? Całkowitego bezhołowia, z którego powodu nasi urbaniści potrafią sprzęgnąć się z administracją tylko i wyłącznie w centralnych punktach większych miast, i to z różnym efektem (vide przypominająca ociekający wodą nagrobek fontanna na wyremontowanym Małym Rynku w Krakowie). Czemu Polaka nie interesuje nic, co dzieje się poza własnym podwórkiem? Bo podwórko interesuje Polaka coraz bardziej, gorzej - niestety - z gustem: wystrzyżone trawniki zalegają gipsowe, lakierowane istoty: poczynając od jelonków, poprzez osławione krasnale po podwórkowego JPII, błyszczą tam wyłożone folią oczka wodne z pojedynczą, bardzo zdziwioną kolorową rybką, i piętrzą się skalne ogródki, spośród których dość często radośnie tryska woda doprowadzona ogrodowym szlauchem. Bezguście - oczywiście - wylewa się też poza podwórka: na rynkach miejscowości stoją bezdennie kiczowate rzeźby (Diana na niepołomickim rynku), atakuje też gmachy w centrum wielkich miast (przypominający gigantyczne ciastko hotel Sobieski w Warszawie, czy różowiutkie-seledyniutkie tynki na odnawianych kamienicach w Krakowie). Ale bezguście to jedna rzecz. Zamykanie się na terenie własnej twierdzy - inna.
W Polsce buduje się dziko, bez planu. Budowanie osiedli na zasadzie "landscape planning", jak w USA, jest praktycznie nieznane: zbyt droga jest ziemia, buduje się więc na kupie, ale wydaje się, że to nie jest jedyny powód. Jaki jest wkład Polski ostatnich 60 lat w architekturę i urbanistykę? Szeregowe grobowiska blokowisk, pustaczane jednorodzinne klocki, rozsypane bezładnie po kraju, betonowe molochy, które teraz, w kapitalizmie przystrojone są opisywanym szaleńczym, doprowadzającym do rozpaczy szyldowiskiem. Plastykowe i pilśniowe budy, przyczepy na sparciałych oponach i zdychające supersamy. To, co zostawiły nam poprzednie pokolenia, oblepiliśmy plastykiem, papą, taśmą klejącą, obwiązaliśmy drutem, obsmarowaliśmy czym się da, i, ukontentowani najwidoczniej siedliśmy podziwiać dzieło. To prawda, PRL zabił naszą architekturę, wolna Rzeczpospolita, mniejsza o jej numer, nie zrobiła jednak nic, żeby trupa ożywić. Nawet nie próbowała go przypudrować.
Paradoksalnie, polskie wydziały architektury uznawane są za jedne z najlepszych w Europie, studiują tu ludzie z całego świata. W porównaniu z budowlanym chaosem, który panuje w Rzeczpospolitej, jest to bardzo dziwne (absolwenci masowo wyjeżdżają - np. do Irlandii). Dziwna też wydaje się administracyjna niemoc wobec piekielnej plątaniny szyldów i reklam. Niewiele - a właściwie nic - nie dzieje się, aby sytuację poprawić.
A przecież - teoretycznie, bo potworkowata architektura narobiła już w zasadzie nieodwracalnego spustoszenia w kraju - mielibyśmy czym się pochwalić i do czego nawiązywać w architekturze: niska zabudowa centrów miast i miasteczek byłej Kongresówki, posthabsubrski rozmach miast dawnej Galicji i Księstwa Cieszyńskiego, pruska dostojność ziem zachodnich i północnych; do tego style regionalne: góralski jakoś sobie jeszcze radzi, ale pustak zupełnie już wyparł tradycyjny - po drzewie - budulec na terenach Jury Krakowsko - Częstochowskiej: wapienny kamień. Gdyby trochę posprzątać, usystematyzować, mogło by być ciekawie. Wydaje się jednak, że zaszczepienie Polakom dbałości o otoczenie wymaga głębokich zmian w narodowej mentalności, prawdopodobnie więc nadal będziemy w najlepsze zamiatać sprawę pod dywan i udawać, że problem po zamknięciu oczu znika, nadal na wadowickim dworcu autobusowym, pod ogromnym i dumnym napisem z nazwą miasta i papiesko wyglądającym herbem chylić się będzie blaszany koszmarek czegoś, co dla śmiechu nazwać można by "dworcową poczekalnią" czy czymś podobnym, albo napuszony, gigantyczny pomnik grunwaldzki w jednej z podgranicznych wsi, z dumnie wrażonym w ziemię mieczem, sąsiadować będzie z poskręcanymi z czego się da chałupinami, połączonymi lepiącym się w słońcu asfaltem.
Polacy zdają się nie zdawać sobie sprawy z tego, że życie jest znośniejsze w estetycznym i harmonijnym otoczeniu. Zresztą, świadomość tego prostego faktu może i istnieje, ale na tej świadomości się kończy. Dlatego, zaraz po wyjściu z własnego mieszkania, ogródka, a od biedy klatki schodowej czy po opuszczeniu strzeżonego osiedla, trafiamy w piekło polskich ulic i okropnie spauperyzowaną rzeczywistość, na tle której wycmokana indywidualność (stylizowane fryzury, niezłe samochody, designerskie ciuchy) - wygląda po prostu śmiesznie. Śmiesznie wyglądają dobre i drogie samochody ludzi aspirujących do "upper middle class" na wyszczerbionych chodnikach i połatanych ulicach, śmiesznie wyglądają reklamy w telewizji, które muszą podrasowywać polską rzeczywistość, aby zareklamować samochód, rower czy cokolwiek, co dobrze jest filmować na zewnątrz. Żyjemy na ogromnym śmietnisku i nawet nie próbujemy wmiatać go pod żaden dywan - jak zrobił choćby Łukaszenko, pokrywając Białoruś - jak leci - hektolitrami białej farby, wszystko jedno, czy nakładanej na cegły, płytę czy pokruszony tynk. My po prostu żyjemy na śmietniku, wyobrażając sobie, że mieszkamy w Szwajcarii. Udajemy, że nie widzimy śmietnika. Tak, jakbyśmy się umówili, wieszamy na ścianach swoich domów paskudne szyldy, tynkujemy swoje domomonstra na pistacjowo, dobudowujemy do nich wieżyczki, stawiamy w ogródkach jelenie na gipsowych rykowiskach, a potem spotykamy się w klockowatych knajpach na obskurnych osiedlach, które patrolują łysopałe dresy, jak faszystowskie bojówki, spotykamy się w nich na piwie i mówimy: w tych Włoszech to jest syf, smród, bród, ubóstwo, a w Grecji - jeszcze gorzej, tragedia, malaria, a w Irlandi - daj spokój, śmieci na ulicach, masakra, a byliście w Anglii? Tam to dopiero tragedia...