Ministerstwo zrealizuje obietnicę? "Ktoś się na tym potknie"
Ministerstwo Zdrowia pod rządami PiS próbuje zreformować cały system ochrony zdrowia. Wprowadziło sieć szpitali, planuje zlikwidować Narodowy Fundusz Zdrowia, chce zmian w zakresie POZ, czy też zaoferowało bezpłatne leki dla seniorów. Wśród pomysłów pojawiła się także propozycja podniesienia wynagrodzeń pracowników ochrony zdrowia - i to już od 1 lipca bieżącego roku. O co chodzi i dlaczego ministrowi Radziwiłłowi może się ta zmiana nie udać? Powodów jest, niestety, bardzo wiele.
Wielkie plany ministerstwa
W ubiegłym roku MZ zaproponowało stworzenie ustawy o sposobie ustalania najniższego wynagrodzenia zasadniczego pracowników wykonujących zawody medyczne zatrudnionych w podmiotach leczniczych.
Najniższe wynagrodzenia zasadnicze dla wymienionych w projekcie pracowników medycznych miałyby znacząco poprawić sytuację w służbie zdrowia - przekonuje ministerstwo.
Zdaniem resortu Radziwiłła, zmiana ta przyczyni się do zatrzymania pracowników medycznych w Polsce, niepodejmowania przez jednego pracownika kilku posad jednocześnie, zachęcania do podwyższania kwalifikacji i zlikwidowania niesprawiedliwości płacowej między osobami należącymi do podobnych grup zawodowych.
Ministerstwo spodziewa się przy tym, że docelowa wysokość minimalnego wynagrodzenia miałaby zostać osiągnięta do końca 2021 roku.
Komu, ile i kiedy?
Proponowane przez ministra Radziwiłła zmiany zakładają, że od 1 lipca 2017 roku minimalne wynagrodzenie brutto dla pracowników medycznych będzie rosnąć aż do zadowalającej kwoty, którą osiągniemy w 2021 roku.
Najniższe wynagrodzenia zasadnicze - obliczone przy założeniu kwoty bazowej w wysokości 3900 zł brutto (stała kwota obowiązująca do dnia 31 grudnia 2019 r.) oraz współczynników pracy określonych w załączniku do projektowanej ustawy - kształtowałyby się następująco:
Nie jest tajemnicą, że wśród pracowników medycznych wynagradzanych najniżej znajdują się pielęgniarki i położne. Przy okazji licznych protestów pielęgniarek oglądaliśmy bowiem paski, jakimi dzieliły się protestujące. Wynikało z nich, że pielęgniarkom bardzo daleko do wynagrodzenia, które spełnia ich oczekiwania.
Może się zatem wydawać, że pomysł ministerstwa jest odpowiedzią na zły stan płac głównie pielęgniarek i położnych. Brak protestów i budowania białych miasteczek przed siedzibą MZ to zapewne marzenie każdego ministra zdrowia. Czy w tej kadencji uda się tego uniknąć?
Rozmyta odpowiedzialność
Jak przekonuje zastępca dyrektora Departamentu Centrum Monitoringu Legislacji Pracodawców RP Grzegorz Byszewski, Ministerstwo Zdrowia prawdopodobnie nie odczuje negatywnych skutków ustawy o wynagrodzeniach.
- Ciężar skutków spadnie głównie na samorządy, bo to one w dużej większości są właścicielami polskich szpitali. Wobec tego minister zdrowia nie musi szukać dodatkowych środków w budżecie, a ciężar i konsekwencje wzrostu wynagrodzeń przerzuca na zarządzających szpitalami - mówi w rozmowie z Interią.
- W pierwszych latach od wprowadzenia zmian realny koszt będzie niewielki. To będą pieniądze, które w krótkiej perspektywie da się znaleźć. Dużym zagrożeniem jest ta dłuższa perspektywa - od ok. 2020-2021 roku. Znamienne w tej ustawie jest to, że większość skutków finansowych jest rozpisana na lata po kadencji obecnego rządu. To jest więc rzucanie kłód pod nogi swoim następcom albo samym sobie, jeśli się liczy na reelekcję. Ktoś na pewno się na tym potknie - dodaje.
Powtórka z "ustawy 203"?
W kwestii zapisów ustawy pojawia się także kolejna wątpliwość. MZ wskazuje, że koszty podnoszenia wynagrodzeń spoczną na szpitalach. Skąd placówki mają wziąć na to środki?
"Będzie więcej pieniędzy w systemie, to pracodawcy będą dysponować większymi środkami do podziału - m.in. na wynagrodzenia. To jest jedyny mechanizm, jaki można tutaj zaprogramować. Wolałbym uniknąć takiej sytuacji, że te pieniądze będą znaczone, bo to paraliżuje zarządzanie. Projekt tej ustawy ma zabezpieczyć godność pracownikom służby zdrowia. To jest nasz główny cel" - mówił w wywiadzie dla Interii minister zdrowia Konstanty Radziwiłł.
Zapowiadane przez ministra "więcej pieniędzy", to część kolejnego planu przygotowanego w MZ. Chodzi o stopniowe zwiększanie (aż do poziomu 6 proc. PKB) nakładów na zdrowie, których źródłem miałby być budżet państwa. Środki przesunięte z niesprecyzowanego dotąd sektora budżetu, byłyby, zdaniem ministerstwa, dopłatą, której polskiej służbie zdrowia bardzo brakuje.
- Przy 6 proc. PKB, budżet NFZ wynosiłby rocznie 120-130 mld zł. Jednocześnie, podnosząc wydatki co roku o 0,2 proc. PKB do 2025 r. - w tym okresie zbierzemy do budżetu NFZ ok. 140 mld zł. Realizując teraz ustawę o zwiększaniu wynagrodzeń, wydajemy pieniądze, których realnie jeszcze nie mamy i na które nie ma jeszcze żadnego pokrycia, czemu dowodzi kształt przyjętego przez Radę Ministrów Wieloletniego Planu Finansowego na lata 2017-2020. Nagle może się okazać, że wprowadzenie sieci szpitali, podwyżki i inne zmiany spowodują, że szpitale wydadzą wszystkie dodatkowe pieniądze otrzymane dzięki planowanemu wzrostowi nakładów, a pacjenci nawet tego nie odczują - polemizuje przedstawiciel Pracodawców RP.
- To bardzo trudny projekt. Dziś tych pieniędzy w systemie nie ma, a już planowane jest ich wydanie. Jeśli budżet szpitala będzie pomniejszony o te nowe, to placówka zrealizuje mniej świadczeń medycznych. Wtedy dostępność pacjentów do służby zdrowia się pogorszy, nie ma innej możliwości - dodaje.
Warto także dodać, że szpital zobowiązany literą prawa do wypłacenia większej pensji swoim pracownikom, borykający się z brakiem środków na ten cel, może popaść w poważne kłopoty.
Dlatego przedstawiciel Pracodawców RP wieści możliwość powiększania się spirali zadłużenia i powtórkę z ustawy, która przeszła do historii pod nazwą "ustawa 203".
- Szpitale będą zmuszone się zadłużać, żeby wypłacać większe wynagrodzenia. Albo będą oszczędzały na czym tylko się da, oczywiście ze szkodą dla pacjentów (m.in. na odnawianiu infrastruktury). Tym bardziej, że niebawem skończą się też unijne pieniądze na inwestycje w służbie zdrowia - mówi.
- Jeśli nie pojawi się realne pokrycie tych wydatków, to będziemy mieli też casus "ustawy 203" z 2000 roku. Wtedy pracownikom obiecano podwyżki, szpitale nie miały ich z czego wypłacać i ludzie musieli dochodzić swoich praw nawet przed sądem. Byłby to zupełny dramat. Zarówno dla personelu, który będzie oczekiwał większych pieniędzy, jak i dla szpitali, które są w kiepskiej sytuacji finansowej - dodaje.
Oczekiwaniom pracowników nie ma się jednak co dziwić. Zarobki wielu z nich skłaniają do ubiegania się o lepsze wynagrodzenie.
- Istnieją pracownicy medyczni, niestety, którzy zarabiają mniej niż pracownik supermarketu. To jest nie do pomyślenia. Doszliśmy do pewnego poziomu wydajności i do dalszego zaangażowania pracownika jest konieczny wzrost wynagrodzeń. Ochrona zdrowia tego nie przeszła i moim zdaniem w systemie budżetowym nie przejdzie go nigdy. Niedobory finansowe będą tylko w polskiej służbie zdrowia narastały - mówi nam Grzegorz Byszewski.
- Ministerstwo Zdrowia znalazło się między młotem a kowadłem. Z jednej strony wie, że musi podnieść wynagrodzenia, bo takie jest oczekiwanie pracowników i związków zawodowych, a z drugiej nie ma na to pieniędzy. Wobec tego stosuje taki półśrodek, czyli symbolicznie podnosi wynagrodzenia. Proponowana skala wzrostu wynagrodzeń, mimo że kosztowna, nikogo nie satysfakcjonuje - dodaje.
Morawiecki zablokuje zmiany?
Na marginesie zmian toczy się także walka o wpływ pieniędzy z budżetu państwa na sektor ochrony zdrowia.
To od tych pieniędzy zależy powodzenie wszystkich planów Konstantego Radziwiłła. Minister zapewniał w wywiadzie dla Interii, że na temat tych środków toczą się dyskusje z Ministerstwem Finansów.
- Pod koniec kwietnia MF opublikowało wieloletni plan budżetowy przyjęty przez Radę Ministrów. W planie, odsetek PKB przeznaczany na zdrowie do 2020 roku, jest niezmienny. Po tym widać, że minister Radziwiłł nie dogadał się z ministrem Morawieckim. Pojawiają się jednak informację, że rozmowy rzeczywiście dalej trwają i może uda się uwzględnić postulaty MZ w budżecie państwa, a ten musi być zgodnie z prawem skierowany do konsultacji najpóźniej do końca sierpnia. Obydwa resorty mają więc jeszcze dwa i pół miesiąca na uzyskanie porozumienia. Jednak na ten moment tych pieniędzy nie ma - mówi Byszewski.
Ekspert Pracodawców RP dodaje jednak, że jego zdaniem jeśli spływ z podatków będzie powyżej oczekiwań to istnieje nadzieja, że Ministerstwo Finansów znajdzie w tym roku ok. 4 mld zł aby zapewnić wzrost PKB przeznaczanego na zdrowie o 0,2 proc.
- Trudno powiedzieć jednak czy między tymi resortami istnieje porozumienie. W żadnej publicznej wypowiedzi ministra zdrowia nie słyszałem, na co te dodatkowe pieniądze mają być przeznaczone, tak by pacjenci poczuli poprawę. Myślę, że minister finansów może zostać przekonany o przekazaniu większej ilości środków na zdrowie tylko wtedy, gdy usłyszy konkrety. Ekonomista potrzebuje jasnego planu - ile pieniędzy potrzeba i na co zostaną one przeznaczone, a wtedy będzie sobie umiał sam policzyć, czy to się zakończy sukcesem - tłumaczy.
- Podobnie jest z obywatelami. Moim zdaniem, Polacy zgodziliby się nawet zapłacić więcej na zdrowie, gdyby wiedzieli, że to rzeczywiście przełoży się na realny efekt - np. krótsze kolejki do specjalistów czy tańsze leki. Niestety dotychczas nikt im nigdy takiego planu nie przedstawił - dodaje.
Niezależnie od wszelkich wątpliwości, Ministerstwo Zdrowia zapewnia, że pracownicy medyczni mogą spać spokojnie - wzrost najniższych wynagrodzeń będzie. Przypomnę jedynie, że według planów, pierwsze podwyżki miały być odczuwalne już od lipca 2017 roku. Trudno sobie jednak wyobrazić, aby konsultacje trwające jeszcze pod koniec maja, mogły przynieść skutki widoczne już miesiąc później. Jedyna "nadzieja" w sprawdzanym wielokrotnie mechanizmie przyspieszenia prac sejmowych, których obecny parlament dostarcza nam nad wyraz często.