Martin Schulz bez posłuchu
Socjaldemokratyczna Partia Niemiec (SPD) nie wygrała wyborów od 15 lat, a i wówczas zwyciężyła o włos, bo o sześć tysięcy głosów w 80-milionowym państwie. Dziś niewiele wskazuje, by kryzys niemieckiej lewicy miał przełamać Martin Schulz.
Po "efekcie Schulza" nie ma już śladu. Gdy ogłoszono, że to właśnie były przewodniczący Parlamentu Europejskiego - a nie nielubiany Sigmar Gabriel - będzie rywalizował z Angelą Merkel o stanowisko kanclerza, sondaże SPD skoczyły w górę. Na przełomie marca i kwietnia socjaldemokraci po raz pierwszy od lat wyprzedzili w badaniach chadeków. To właśnie wtedy mówiono o "efekcie Schulza".
Jednak na nieco ponad miesiąc przed wyborami parlamentarnymi w Niemczech zdaje się, że wszystko "wróciło do normy". W najnowszym sondażu koalicja CDU/CSU cieszy się poparciem na poziomie 39 proc., natomiast SPD może liczyć na 24 proc.
"Ten wyścig nie jest skończony. Mam dużą szansę przewodzić następnemu rządowi" - zaklina rzeczywistość Schulz.
W czerwcu brytyjska Partia Pracy co prawda dowiodła, że nawet większą stratę można odrobić, jednak SPD Partią Pracy nie jest, a już na pewno Martin Schulz nie jest Jeremym Corbynem.
Dzięki zaskakująco dobremu wynikowi wyborczemu laburzyści stali się punktem odniesienia dla zachodniej lewicy (sam Corbyn z kolei wzorował się na kampanii Berniego Sandersa). Dowiedli oni, że współczesne lewice mają szansę, gdy tworzy się wokół nich masowy ruch społeczny, gdy wyborcy buntują się przeciw przywilejom i nadużyciom "jednego procenta".
Tylko że kiedy Martin Schulz opowiada o sprawiedliwości społecznej - nikt nie słucha. Jego kampania to same "ustawki" dla dziennikarzy, a nie wielotysięczne wiece.
Świeżość Schulza, jego oddalenie od bieżącej wewnątrzkrajowej polityki, miały być atutem; jeśli jednak komuś w SPD wydawało się, że brukselski technokrata porwie tłumy, to srodze się pomylił.
Program SPD teoretycznie stara się wpisać w ton nadawany przez nowe lewice, lewice zrywające z neoliberalizmem i tzw. trzecią drogą. Schulz na pierwszy plan wybił właśnie hasło sprawiedliwości społecznej. 116-stronicowy program zakłada podwyższenie podatków dla najbogatszych, zniesienie opłat za przedszkola, dłuższe prawo do zasiłku dla bezrobotnego, jeśli jest on w trakcie podnoszenia kwalifikacji, ulgi podatkowe dla klasy średniej i robotniczej, zwiększenie inwestycji publicznych.
Z drugiej strony SPD próbuje zagarnąć tę część elektoratu, który ma za złe Angeli Merkel politykę otwartych drzwi. Schulz postuluje zatrudnienie 15 tys. dodatkowych policjantów, szybsze deportacje migrantów, którym odmówiono azylu czy zamykanie meczetów, w których propagowane są ekstremistyczne treści.
Jak wynika z sondaży, to wszystko za mało, by na serio zagrozić pozycji Angeli Merkel.
Kanclerz Niemiec bardzo zręcznie wytrąca socjaldemokratom oręż z ręki. Tak jak wtedy, gdy dopuściła do zalegalizowania przez Bundestag małżeństw jednopłciowych, przy bardzo wysokiej aprobacie społecznej. Sama głosowała przeciw, ale dała parlamentarzystom CDU wolną rękę i dobrze wiedziała, jaki będzie ostateczny wynik.
Merkel anektuje niemiecką lewicę kawałek po kawałku poprzez m.in. podnoszenie płacy minimalnej, rezygnację z energii atomowej czy zwiększanie świadczeń dla rodzin. Zauważmy też, że jej proimigranckie nastawienie naraża ją na ataki prawicy, ale jednocześnie wydatnie ogranicza pole manewru lewicy, która nie ma szans odwołać się do elektoratu popierającego przyjmowanie uchodźców.
Te zabiegi działają: ponad 57 proc. najmłodszych wyborców (18-21 lat) woli Merkel od Schulza, a to przecież młodzi gniewni idealiści są naturalnym elektoratem nowych lewic.
Poza tym SPD podgryza nie tylko chadecja, ale i radykalniejsza lewica - Die Linke (9 proc.).
Martin Schulz jak na razie nie potrafi znaleźć pomysłu na narrację socjaldemokratów w kraju, w którym sytuacja gospodarcza jest bardzo dobra, bezrobocie niskie, a zarobki wysokie. Z badań wynika, że większość Niemców woli stabilizację od reform, a synonimem niemieckiej stabilizacji jest właśnie Angela Merkel.
Przestrzeń do buntu na tle socjalnym, ekonomicznym jest w Niemczech dużo mniejsza niż we Francji z jej trzeszczącą gospodarką czy w Wielkiej Brytanii, gdzie nierówności społeczne są dużo większe, a konserwatyści przeprowadzają wielkie cięcia.
Oczywiście nie są Niemcy krainą mlekiem i miodem płynącą. Świadczą o tym problemy z integracją ogromnej rzeszy migrantów, ataki terrorystyczne, wciąż widoczne różnice między biedniejszym wschodem a bogatszym zachodem. Niemcy nie we wszystkich statystykach brylują: mamy w Europie państwa z lepszą służbą zdrowia, mniejszą przestępczością, wyższymi zarobkami, są też społeczeństwa szczęśliwsze i bardziej egalitarne niż społeczeństwo niemieckie. Jednak Martin Schulz, który właściwie proponuje, że będzie taką Angelą Merkel, tylko że lepszą, rozmija się z oczekiwaniami wyborców, którzy z dwóch Angel Merkel wolą tę, którą już znają.