Przypomnijmy, że wybory parlamentarne w Niemczech odbędą się 24 września. U naszego zachodniego obowiązuje system mieszany: połowę członków Bundestagu wybiera się w jednomandatowych okręgach wyborczych, a połowę w wyborach proporcjonalnych. Wyborcy otrzymują dwie listy; na jednej wskazują osobę, która będzie reprezentować ich okręg wyborczy - w tym przypadku mandat przypada kandydatowi z największą liczbą głosów; druga lista to lista partyjna z kandydatami danego ugrupowania dla całego landu, a mandaty rozdzielane są proporcjonalnie wśród tych partii, które przekroczyły pięcioprocentowy próg lub zwyciężyły w co najmniej trzech JOW-ach. Liderem najnowszego sondażu jest rządząca chadecja: CDU w koalicji z bawarską CSU - 37 proc. poparcia. Chęć głosowania na socjaldemokrację, a więc SPD Martina Schulza deklaruje 24,5 proc. badanych. Kolejne pozycje w sondażu zajmują: socjalistyczna Die Linke (10 proc.), antyimigrancka AfD (9,5 proc.), liberałowie z FDP (9 proc.) i Zieloni (8 proc.). Partia Angeli Merkel jest więc faworytem wyborów, ale nie wiadomo, czy jesienią czeka nas powtórka "wielkiej koalicji" z SPD. CDU może się również dogadać z liberałami i Zielonymi. CDU pozostaje również liderem innego rankingu - prywatnych dotacji. W pierwszym półroczu 2017 roku partia otrzymała 1,9 mln euro od hojnych sponsorów. Są wśród nich najbogatsi Niemcy i udziałowcy koncernów motoryzacyjnych - BMW czy Chryslera. Na przychylność przedstawicieli wielkiego biznesu nie może liczyć Martin Schulz - SPD otrzymała jedynie 100 tys. euro prywatnych dotacji. To miał być koniec Angeli Merkel Gdy nasilał się kryzys migracyjny, a do Niemiec, za sprawą polityki otwartych drzwi, przybyło ponad milion migrantów, wydawało się, że może to pogrążyć Angelę Merkel. Tymczasem CDU nie dość, że prowadzi w sondażach, to jeszcze głównym rywalem jest jeszcze bardziej otwarta na imigrantów SPD. Antyimigrancka AfD nieoczekiwanie przestała rosnąć w sondażach i trudno sobie wyobrazić, by jesienią znalazła się w jakiejkolwiek konfiguracji tworzącej nowy rząd. Co więc obiecała Angela Merkel wyborcom, by udobruchać rozzłoszczoną w pewnym momencie opinię publiczną (albo też część opinii publicznej) i zapewnić sobie czwartą kadencję? Jak na standardy tryskających populizmem kampanii wyborczych - nie tak znowu wiele. Najmocniej brzmi obietnica zmniejszenia bezrobocia do poziomu poniżej 3 proc. (obecnie 3,9 proc.) i "pełne zatrudnienie" do 2025 roku. Merkel chce to osiągnąć m.in. poprzez większe inwestycje publiczne, które były ograniczane w ramach dyscypliny budżetowej. Oprócz tego Angela Merkel zapowiedziała: - budowę 1,5 mln domów, - zwiększenie miesięcznego datku na dziecko (Kindergeld) ze 192 do 217 euro miesięcznie (kwota rośnie wraz z liczbą posiadanych dzieci), - obniżkę podatków: próg, po przekroczeniu którego płaci się wyższą daninę, wrośnie z 52 do 60 tys. euro rocznie, - zatrudnienie 15 tys. dodatkowych policjantów, - wsparcie dla rodzin kupujących pierwszy dom: 1200 euro rocznie na każde dziecko, - wzrost wydatków na naukę i innowacje, - "nie" dla członkostwa Turcji w Unii Europejskiej, - synchronizację podatków korporacyjnych z Francją. Pomysł, by świadczenie na dziecko podnieść "aż" o 25 euro jasno pokazuje, że Merkel nie widzi potrzeby licytacji na obietnice z SPD czy innymi partiami. Być może liczy na to że Niemcy, przyzwyczajeni do jej rządów, podświadomie poczynią rozróżnienie na skromne, ale "realne" zapowiedzi kanclerz i "nierealne" obietnice opozycji. Co więcej, Merkel nie wykonała prawie żadnych ukłonów w stronę krytyków "otwartych drzwi". Zapowiedziała, że w przyszłości Niemcy będą preferować wykwalifikowanych imigrantów i obiecała, że taki kryzys jak w 2015-2016 roku już się nie powtórzy. Od Merkel domagano się wprowadzenia limitów migracji, kanclerz jednak nie umieściła tego postulatu w swoim programie. Merkel zdążyła za to uciszyć elektorat liberalny światopoglądowo: widząc, jak duże jest poparcie w społeczeństwie dla małżeństw homoseksualnych (na poziomie 70 proc.), umyła ręce i dopuściła do głosowania w tej sprawie. I choć sama opowiedziała się przeciw, to regulacja przeszła, co wytrąciło Martinowi Schulzowi oręż z ręki. Oczywiście nie ma co "koronować" Angeli Merkel jeszcze przed wyborami. Jak pokazał przypadek Wielkiej Brytanii, nie ma takiej przewagi w sondażach, której nie dałoby się roztrwonić, zwłaszcza gdy przewagę ma partia od wielu lat rządząca. Tyle że Martin Schulz - człowiek z Brukseli - w żadnej mierze nie jest antyestablishmentowym Jeremym Corbynem, a trendy zachodniej polityki i tak zdają się w ogóle nie dotykać Niemiec. Tymczasem Angela Merkel, w środku kampanii wyborczej, zrobiła sobie trzytygodniowe wakacje.