Kraj, który czeka na zagładę
Wyspiarski kraj Tuvalu może w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat zniknąć z powierzchni Ziemi. Rząd zabezpieczył już los swoich mieszkańców na wypadek katastrofy - zostaną ewakuowani przez nowozelandzką marynarkę wojenną.
Tuvalu wydaje się rajskim archipelagiem, gdzie lazurowa woda Oceanu Spokojnego obmywa koralowe wysepki. I w tym właśnie problem - lazurowa woda podmywa i wypłukuje te maleńkie skrawki lądu, na których położone jest to jedenastotysięczne państwo. Ponadto, na skutek efektu cieplarnianego podnoszącego poziom oceanów, wyspy - jak legendarna Atlantyda (albo jak kraina Mu - Atlantyda Pacyfiku), z dużym prawdopodobieństwem stopniowo zniknie pod wodą.
Tuvalu to ciąg dziewięciu płaskich, mikroskopijnych atoli, rozciągniętych na przestrzeni około sześciuset kilometrów. Stołeczny atol Funafuti to węższy od półwyspu helskiego pierścień lądu, który jak cienka wstążka oplata lagunę. Przez środek tej wstążki biegnie ulica z obu stron ujęta w rząd drewnianych domów, które z łatwością można policzyć, patrząc na zdjęcie satelitarne. Ledwie mieści się tam maleńkie lotnisko. I to właściwie wszystko. Pozostałe wysepki są równie filigranowe: całkowita powierzchnia wszystkich atoli wynosi 26 km2, a Vaitupu, największa z wysp, ma niecałe 5 km2.
Najwyższe wzniesienie na wyspach nie przekracza 5 metrów n.p.m. Przy ponownym spojrzeniu na mapę satelitarną uderza rachityczność i kruchość dziewięciu wysepek wobec masywnej jednolitości Oceanu. Przy większych sztormach fale - jak się wydaje - mogą z łatwością przelewać się z brzegu na brzeg.
Wyspy są biedne i skazane na międzynarodową pomoc: Wielka Brytania, Australia, Japonia i Korea Południowa powołały Fundusz Powierniczy dla Tuvalu, a Japończycy zbudowali system odsalania wody morskiej - na wyspach nie ma źródeł słodkiej wody i do tej pory mieszkańcy Tuvalu musieli polegać na zbiornikach deszczówki. Większość z nich zajmuje się rybołówstwem, bądź uprawia mikroskopijne poletka. Niewielu pracuje w państwowej administracji. Asfaltowych dróg jest około 8 kilometrów, mieszkańcy poruszają się po atolach na rowerach. Telefonii komórkowej nie ma.
Turystów jest niewielu, więc ta gałąź gospodarki nie przynosi dochodu. Tuvalu musi zatem uciekać się do dość dziwacznych sposobów zarabiania pieniędzy: jako jeden z niewielu krajów na świecie uznał niepodległość Tajwanu (który w zamian - między innymi - wybudował największy budynek na wyspach - trzypiętrowy gmach rządowy), sprzedaży stacjom telewizyjnym tuvaluańskiej domeny internetowej ".tv", wydawaniu rzadkich znaczków pocztowych oraz udzielaniu licencji na połów ryb w swoich wodach terytorialnych.
Ten właśnie kraj w 2050 roku prawdopodobnie nie będzie już fizycznie istniał. W 2000 roku władze kraju oficjalnie zwróciły się do rządu Australii o pomoc w znalezieniu wyspy bądź wysp, na którą można byłoby przenieść cały kraj. Poza tym, już od jakiegoś czasu odbywa się stopniowe przenoszenie ludności na Nową Zelandię, którą zadeklarowała gotowość przyjmowania 75 obywateli Tuvalu rocznie. Jako ewentualne miejsca przeniesienia mieszkańców kraju wymienia się też Australię i Fidżi.
Wyspiarze wyjeżdżają jednak niechętnie. Morze jeszcze nie zalewa progów ich drewnianych, skromnych domów, ciężko zresztą postrzegać ocean - który przecież jest ich żywicielem i odwiecznym elementem istnienia - jako zagrożenie. Są, poza tym, większe zmartwienia: brak wody, brak pieniędzy, brak infrastruktury, turystów. Ale jeśli już trzeba byłoby wynosić z się z mikroskopijnych atoli, na których żyły pokolenia przodków - najlepiej byłoby znaleźć gdzieś w bezmiarze wód kilka podobnych wysp. Tylko może trochę wyżej położonych. I trochę bliżej siebie.