Platforma trzymająca władzę
Ten tekst mógłbym właściwie napisać w ciemno jeszcze przed wyborami. Wyniki nie zaskakują w żaden sposób: jesteśmy nadal krajem głosowań negatywnych - zawsze "przeciw", nigdy "za".
Platforma Obywatelska - 39 proc. głosów, Prawo i Sprawiedliwość - 30,1 proc., Ruch Palikota - 10,1 proc., Polskie Stronnictwo Ludowe - 8,2 proc., Sojusz Lewicy Demokratycznej - 7,7 proc., Polska Jest Najważniejsza - 2,2 proc. - takie są sondażowe wyniki tegorocznych wyborów parlamentarnych przygotowane przez TNS OBOP.
Trochę inne są dane z sondażu Instytutu Homo Homini - PO notuje w nich nieco mniejszą, 8-procentową przewagę nad PiS, a SLD wyprzedza Ruch Palikota. Co do istoty nie różnią się jednak specjalnie od siebie, nie odbiegają też od danych PKW. Z tych dwóch sondaży wysnuć można tylko jeden sensowny wniosek: w czasie niedawnego głosowania nie wydarzyło się właściwie nic, co skruszyłoby zabetonowany dwubiegunowy układ walki o władzę w Polsce. Z kronikarskiego obowiązku wypada jedynie zanotować, że po raz pierwszy w historii III RP partii rządzącej udało się wygrać wybory parlamentarne i - wszystko na to wskazuje - utrzymać u steru władzy.
Straszak nadal działa
Tegoroczne wybory potwierdziły po raz kolejny, że Platforma Obywatelska jest silna przede wszystkim słabością PiS. Nie czarujmy się, ostatnie cztery lata rządów koalicji PO-PSL to nie był czas oszałamiających sukcesów. W pamięci zostaną raczej takie obrazki, jak urzędnicza szamotanina z rodzicami sześciolatków posyłanych na siłę do szkół czy kuglarskie księgowe sztuczki z wyprowadzaniem naszych pieniędzy z OFE. I doprawdy trudno wskazać jakieś wielkie osiągnięcia ekipy Donalda Tuska, no może poza samym utrzymaniem się u władzy i względną stabilnością koalicyjną.
Nie wydaje się również, aby za dobrym wynikiem PO stały wyłącznie gospodarskie objazdy premiera po Polsce czy - tyleż nachalne co łopatologiczne w treści - billboardy wyborcze z mało wysublimowanym hasłem "Mniej czy więcej?". Raczej zadziałała znów magiczna moc straszaka w postaci powrotu PiS do władzy - straszaka, który ma nadal ogromną moc mobilizowania elektoratu antypisowskiego. Sztabowcy PO świadomie postawili na tę kartę i po raz kolejny się na niej nie zawiedli. I dlatego Platforma może śmiało powiedzieć: dzierżymy nadal klucz do umysłu statystycznego głosującego Polaka.
Już dziś jednak premier Tusk musi myśleć o jutrze. Nadciąga druga fala kryzysu gospodarczego, dług publiczny rośnie w zastraszającym tempie, a kraj jest nadal jedną wielką budowlaną prowizorką przed Euro 2012. Szef rządu, zdając sobie z tego wszystkiego sprawę, już w wieczór wyborczy przestrzegał: "Będziemy musieli działać dwa razy mocniej i dwa razy szybciej". Koniec zatem z przecinaniem wstęg - teraz trzeba naprawdę wziąć się ostro do roboty.
Tusk może niemal w ciemno liczyć na spore poparcie ludowców - wynik tych ostatnich był niezwykle ważny także dla polityków Platformy, bo to od niego zależała możliwość przyszłych manewrów koalicyjnych. I wiele wskazuje na to, że wszystko zostanie po staremu.
A ludowcy? Cóż, po raz kolejny zagrali wszystkim na nosie, wypadając jak zwykle o niebo lepiej niż w przedwyborczych sondażach. PSL na swoich sztandarach partyjnych może więc nadal głosić: "8 proc. poparcia wyborczego, 100 proc. zdolności koalicyjnej".
Węgry? Nie dzisiaj
Z dużą dozą prawdopodobieństwa można zakładać, że już wkrótce wśród politycznych ekspertów rozgorzeje dyskusja na temat oceny ostatniego tygodnia kampanii wyborczej w wykonaniu Prawa i Sprawiedliwości. Na usta ciśnie się przede wszystkim jedno zasadnicze pytanie: jaki cel przyświecał prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu, kiedy z dnia na dzień zrezygnował z dotychczasowej umiarkowanej retoryki swoich publicznych wystąpień i ostro wypowiedział się na temat kanclerz Niemiec Angeli Merkel? Czy był to przejaw politycznej nieudolności - podjęcie nieudanej w konsekwencji próby zdyscyplinowania twardego prawicowego elektoratu? A może jednak mieliśmy do czynienia z działaniem celowym? Czymś na kształt kontrolowanego politycznego seppuku? Dziś za wcześnie, aby to oceniać. Sam Kaczyński w swoim powyborczym wystąpieniu zdawał się jednak sugerować, że poświęcił te wybory, licząc na pełnię władzy w niedalekiej przyszłości. Prezes PiS chce grać na powtórkę z wyborczego triumfu Victora Orbana na Węgrzech. I pewnie nieprzypadkowo w czasie swojego powyborczego wystąpienia stwierdził, że "będziemy mieli w Warszawie Budapeszt". I dalej: "Znaczna część społeczeństwa uznała, że tak jak jest, jest dobrze. My uważamy, że Polska wymaga daleko idących zmian" - podkreślił. Kaczyński liczy najwyraźniej na coraz większe kłopoty rządu Tuska, kompromitację PO i w konsekwencji przedterminowe wybory parlamentarne, zakończone wielką klęską obozu rządowego. Jeśli jest to celowy polityczny gambit, wydaje się on wielce ryzykowny. Na razie Kaczyński jest bowiem wielkim przegranym tych wyborów. Pozostaje tylko - a może jednak aż? - liderem największej partii opozycyjnej. Ale jeśli wspomniany antypisowki straszak działa nadal, to znaczy, że negatywny elektorat Kaczyńskiego jest o wiele mocniejszy i trwalszy, niż się powszechnie sądzi.
Sam prezes PiS też nie bardzo wygląda na osobę zdolną do jakichś większych zmian swojej strategii politycznej, choćby w kierunku próby poszerzenia wyborczego elektoratu. Trudno raczej za takową uznać bowiem billboardy z wizerunkami młodych i atrakcyjnych kandydatek na listach PiS. Jeśli tak miała wyglądać wyborcza wunderwaffe, no to trudno chyba o większe nieporozumienie.
Palikot kradnie lewicę
Wyborczy wynik Ruchu Palikota to najbardziej irracjonalna decyzja polskich wyborców od wielu lat. Ale tylko z pozoru. Taki jest po prostu efekt wyniszczającej wojny na górze między dwoma największymi ugrupowaniami politycznymi, wywodzącymi się na dodatek z tego samego solidarnościowego pnia. Można oczywiście wskazywać na rosnące zapotrzebowanie na radykalne postulaty społeczne i antyklerykalne, czy też na "lans" na zwolenników Palikota wśród "młodych, wykształconych i z dużych miast", ale badania statystyczne nie potwierdzają odwrócenia Polaków od tradycyjnych chrześcijańskich wartości.
Najważniejsza dla imponującego wyniku wyborczego ugrupowania Palikota okazała się chęć pokazania figi z makiem głównym graczom naszej polityki. Rozczarowanie rządzącymi, frustracja wynikająca z rosnących kosztów codziennego życia, plus festiwal wzajemnej niechęci w wykonaniu gadających politycznych głów - to koktajl, jaki stał się pożywką Ruchu Palikota. Lider Ruchu karmił się jedynie polityczną nienawiścią lejącą się każdego dnia z telewizyjnych ekranów. I dzięki temu, marginalne do niedawna ugrupowanie egzotycznego milionera i jego nie mniej egzotycznej ekipy, urosło do miana trzeciej siły w polskim Sejmie. I nikt tak naprawdę nie wie, co kompletnie nieprzewidywalny Janusz Palikot zrobi z tym poparciem dalej.
Na drugim biegunie znajduje się oczywiście Sojusz Lewicy Demokratycznej - chyba największy przegrany tych wyborów. Widoczna gołym okiem miałkość intelektualna Grzegorza Napieralskiego, programowa sztuczność i kumoterstwo przy układaniu list wyborczych - to się po prostu nie mogło skończyć dobrze. W efekcie wyborcy wymienili postkomunistów na przedstawicieli nowej radykalniejszej odmiany lewicy palikotowej.
Wkrótce można się więc spodziewać abdykacji - lub co bardziej prawdopodobne - politycznej dekapitacji Napieralskiego. I to chyba nawet szybciej niż oświadczenia o odnowieniu koalicji PO-PSL.
Łukasz Kaźmierczak