Od łopaty do dyplomaty
Lubiany i znienawidzony. Szanowany i pogardzany. Na pewno kontrowersyjny. Człowiek władzy w PRL. Dziś Albin Siwak jest emerytem. I pisze książki.
Z zawodu jest murarzem betoniarzem. Ale trafił do polityki. Miał talent. - To urodzony trybun ludowy, wrażliwy na ludzką krzywdę - mówił o nim gen. Wojciech Jaruzelski. Dla wielu był symbolem prostoty, uczciwości i prawdziwym reprezentantem klasy robotniczej. Dla innych prostakiem, partyjnym betonem, czerwoną konserwą. Przez niektórych złośliwie zwany Falconettim, ze względu na szklane oko. Opowiadano o nim dowcipy, był przykładem niewyszukanych manier i braku ogłady. Do dziś kojarzony z wrogością wobec "Solidarności" i twardogłową linią PZPR. Nigdy jednak nie wstydził się tego, co czynił i co mówił. Przeszedł długą drogę. Ciągle aktywny, stały w poglądach i pełen planów na przyszłość.
Przez lata ciężko pracował. Na wielu budowach. Był brygadzistą. Działał też w związkach zawodowych i w partii. Na fali odnowy trafił do ścisłego kierownictwa PZPR. Został członkiem Biura Politycznego KC. Ale nie był typem aparatczyka. Bezpośredni, prostolinijny. Zawsze czuł się budowlańcem. Miał wrogów także wewnątrz partii.
Mieszka w podwarszawskim Rembertowie. Niewielki plac kupił w 1951 roku. Spory dom, ale bez żadnych luksusów. Mały ogródek. Wcześniej żył w niewielkim baraku zlokalizowanym na tyłach posesji. Przez trzy lata zwoził materiały. Willę wybudował w miesiąc.
Siadamy w największym pokoju. Narożna kanapa, stół, segment, telewizor. Wszystko rodem z PRL. - Wbrew wielu opiniom, częściej spotykam się z oznakami sympatii niż nienawiści - stwierdza. - Kiedy miałem wrócić do kraju z placówki w Libii, ostrzegano mnie, że będę narażony na nieprzyjemności, że czeka mnie zły los. Nic podobnego się nie stało. Zresztą nie miałem się czego wstydzić. Zawsze żyłem w zgodzie z własnym sumieniem.
Herbatę nalewa lewą ręką. Prawą ma niepełnosprawną, tylko z dwoma palcami. - Resztę straciłem podczas wojny - opowiada. - Oko także. Obok mnie wybuchł granat. Poranił twarz, tors, ręce. Przez całe życie nie miałem jednak żadnej grupy inwalidzkiej. W KC mnie namawiali, wystarczyłby jeden telefon...
Po powrocie z Libii na początku lat 90. usunęli mu nerkę. Lekarz zasugerował rentę, więc wezwali go przed komisję lekarską. - I tam spotkała mnie nieprzyjemność - mówi. - Wśród trójki lekarzy była kobieta. Zapytała, czy ja to ten z KC. Gdy potwierdziłem, spytała: "Mało się pan nachapał, że jeszcze chce pan Polskę oskubać"? Odparłem, że nie zależy mi na rencie, że mam pełną emeryturę po 40 latach pracy. Wezwali, to przyszedłem. Nie otworzyła nawet teczki z dokumentami, tylko stwierdziła - "zastanowimy się". Pozostali lekarze jednak zajrzeli. Gdy przeczytała, zdziwiła się. Przyznali mi I grupę.
Urodził się w Wołominie, ale niedługo tam mieszkał. Ojciec był mistrzem budowlanym, należał do PPS. Dwóch braci matki było w AK. Po zakończeniu wojny znaleźli się na Mazurach, gdzie w małej wiosce Lutry jego rodzina uprawiała kilkuhektarowe gospodarstwo. W pobliskim Bisztynku skończył siedem klas szkoły podstawowej. Z tych czasów najlepiej zapamiętał "kołchoźnika", czyli megafon zawieszony na słupie, z którego płynęła muzyka. Jak mówi, śpiewano wtedy normalnie, po ludzku, słowa wpadały w ucho i tonęły w sercu. O Mariensztacie, MDM-ie, Trasie W-Z i Muranowie.
- Ojciec próbował zrobić ze mnie rolnika, ale ja chciałem być budowlańcem - wspomina. - Śniła mi się Warszawa, wielkie budowy. Nie chciałem jednak uciekać. Szanowałem ojca. Musiałem ukończyć szkołę.
W 1950 roku jako siedemnastoletni chłopak
pojechał za pracą
do Warszawy. A że był chłop na schwał - wysoki, prawie sto kilo wagi - to zaraz przyjęli go do Służby Polsce i skierowali do brygady murarskiej na MDM-ie. Został przodownikiem pracy, potem zrobili go brygadzistą. Chciał skończyć technikum wieczorowe, ale pracował po 12 godzin na dobę. Jak mówi, nauka przy takim obciążeniu pracą była już ponad siły.
Kiedy w 1952 roku skończyli budowę MDM-u, otrzymał Brązowy Krzyż Zasługi. Prawie po każdej następnej budowie dostawał kolejne wysokie odznaczenia państwowe.
Potrafił nie tylko pracować, ale i myśleć. W swoich wspomnieniach opisuje, jak na dużej budowie koło Dworca Wschodniego w Warszawie robotnicy z jego brygady spieniężali w skupie jako złom wszystkie metalowe przedmioty, jakie znajdowali na placu budowy. Kiedy już wszystko zebrali, pozostała tylko stara lokomotywa. Takie ciężary po sto ton mogły podnosić wtedy jednak wyłącznie dźwigi kolejowe. Ale on znalazł sposób. Włącznie z obejściem ówczesnych przepisów, że od jednej osoby możliwe było tylko przyjęcie kilkuset kilogramów. Wziął dowody osobiste od robotników z brygady i udało się lokomotywę na ludzi "rozpisać". Zrobił się szum, sprawa trafiła do sądu. Umorzono ją, bo sąd nie potrafił udowodnić, jakim sposobem brygada zdołała zawieźć lokomotywę do skupu.
Dziś wspomina to z nieukrywanym uśmiechem. - Żadnego dźwigu nie używaliśmy. Po prostu zrobiliśmy podkop, wsunęliśmy lawetę kolejową pod lokomotywę i na tej lawecie zawieźliśmy ją do skupu. Inżynierkowie, tacy szkoleni. A tu proszę, prosty robociarz ich wykołował.
Do partii wstąpił już jako dojrzały mężczyzna. - Uważałem, że nie należy stać z boku, gdzieś na krawężniku, gdy jezdnią wartko idzie życie - tłumaczy. - Ale po roku mnie wyrzucili. Za co? Znowu miałem kłopoty przez lokomotywę.
Powiedział bowiem towarzyszom prawdę. Tak jak lubił, prosto w oczy. Jako delegat POP w zakładach FSO na Żeraniu. A tam nie odbywały się zwykłe spotkania, bo członkiem tamtejszej organizacji partyjnej był Władysław Gomułka. Na tym spotkaniu Albin Siwak wszedł na trybunę i walnął "z grubej rury", że BHP się nie przestrzega, że normy produkcji za wysokie i tak dalej. Na koniec dodał: - Towarzyszu Wiesławie! Do ludzi nie docierają takie argumenty, że w Polsce, i to znacznie, staniały lokomotywy. Lokomotywy nikt nie ugryzie i chleba nią nie posmaruje. Na sali zapanowała cisza. Gomułka zaczął krzyczeć: - To czysta demagogia, co tu mówicie! Kto was z takimi poglądami rekomendował do partii? Proszę zejść z mównicy! Legitymację PZPR zabrali mu jeszcze na sali.
- Ja nie mówiłem w imieniu swojego zakładu, ale wszystkich robotników - opowiada. - Oni na mnie postawili. Inni się bali, płaszczyli. Po jakimś czasie zapomnieli o tym wystąpieniu w FSO i znów przyjęli do partii. W 1976 roku zostałem nawet członkiem egzekutywy KW PZPR.
Na wielkie wody wypłynął jednak dopiero kilka lat później. Na konferencji partyjnej, w obecności pierwszego sekretarza Edwarda Gierka i premiera Piotra Jaroszewicza. Znowu wszedł na trybunę i... wyjął pas, jaki musieli nosić wszyscy budowlańcy. Składał się on z dwóch części - jedna obejmowała człowieka wpół, a druga przechodziła między nogami. Pas był gruby, niewygodny, tak uwierał, że nie można było chodzić. Kiedy zapytał, kto taką głupotę wymyślił, wstał jakiś doktor od ergonometrii. Wtedy powiedział: - Idę o duży zakład, że jak przegonię kilka razy towarzysza dyrektora wkoło tej sali, to z tego, co należy do męskich rzeczy w kroku zostaną żałosne strzępy. Cała sala gruchnęła śmiechem. On zaś wyjął z teczki rękawice robocze. Tak małe, że na nikogo nie pasowały. Towarzysz Gierek też próbował założyć, ale nie dał rady. Wtedy pierwszy sekretarz przemówił: - Trudny temat podjął towarzysz Siwak. Chcę od razu powiedzieć, że bardzo przypadł mi do serca sposób przedstawiania trudności, które hamują budownictwo oraz sposób wyjścia z tych trudności. Nie sztuka jest krytykować, stojąc z boku, jak to robi wielu. Ale wielką sztuką jest być w samym centrum tych problemów i pokonywać je tak, jak próbuje to zrobić towarzysz Siwak.
Kolega partyjny szepnął Siwakowi: "No, bracie, ty już jesteś
jedną nogą w KC".
Rzeczywiście, niedługo potem został zastępcą członka, a potem członkiem Komitetu Centralnego PZPR. Był w KC w najtrudniejszych dla PRL czasach. Był inicjatorem zmiany Stanisława Kani na stanowisku I sekretarza.
Uważa, że kiedy w 1980 roku wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej, to z klasą robotniczą można się było dogadać. - Ale przyjechali KOR-owcy, robotników skołowali i zaczął się w kraju wielki zamęt - stwierdza. - KOR-owcy posługiwali się fałszem. Mogę to udowodnić.
W jego brygadzie 5 procent załogi należało do PZPR, 25 procent do "S". Jak mówi, w jego kombinacie "Solidarność" zakładał znany pijak i nierób. Judził, pisał donosy, a potem zmarł z pijaństwa. - W całym kraju zapanował terror jemu podobnych, niszczono w różny sposób organizacje związkowe - stwierdza. - Wyrzucano siłą z lokali rady zakładowe. Wywożono ludzi za bramę na taczkach. Pisano paszkwile. W jednym np. twierdzono, że mam ruskie pochodzenie. Tych, którzy o tym mówili do gazety, załoga o mało nie pobiła. "Solidarność" zrobiła ze mnie zwykłego lumpa, analfabetę. Niestety, prasa mnie nienawidziła. Może trochę w tym zasługi Stefana Bratkowskiego, z którym walczyłem, gdy był jeszcze w partii? Nie szło jednak o sprawy ideologiczne. Ale on potem zmienił kierunek i barwy. Został szefem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Nie ukrywa, że jego brygada pomagała niektórym towarzyszom w pozbywaniu się bogactwa. Raz przyszedł do niego minister. - Cały trząsł się ze strachu i prosił, żeby mu przez noc domek na Mazurach rozebrać, bo będzie miał solidarnościową kontrolę - opowiada.
Rozebrali. Tylko że pomylili działki i zdemontowali dom jednej dziennikarki, stojący po drugiej stronie ulicy. Co było robić? - Następnej nocy przestawiliśmy domek ministra na miejsce tego rozebranego. Prawie taki sam, a jeszcze lepiej wyposażony i wykończony. Kobieta po obejrzeniu nie robiła awantury, widząc, że dużo zyskała. Poprosiła tylko, żeby jej mebelki zwrócić. A ludziom dała na wódkę.
W partii mówił prawdę. Wymieniał nazwiska i to wywoływało wściekłość. Uważał, że potrzebni są nowi, odważni ludzie. Zastanawiał się, dlaczego niektórzy siedzą tam przez kilka kadencji, jakby im to tata w testamencie zapisał. Na początku był szok. Ale potem, pod koniec 1980 roku, gdy sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana, trafił do partyjnego establishmentu.
- Gierek i Kania bez przerwy "Solidarności" ustępowali - mówi. - A robotnicy przychodzili i pytali: Dokąd to tak będziecie się cofać? Co, sprzedaliście już partię i socjalizm?
Nie poddawał się w najgorszych momentach, nawet wtedy, gdy leciały na niego wyzwiska.
Gdy ludzie z "S" w Hucie Katowice zaprosili go na spotkanie, nie odmówił. Mimo wielu rad, aby nie jechał. - "Solidarność" była tam w większości - opowiada. - A ja lubiłem takie emocjonalne spotkania.
Zasięgnął opinii o trzech działaczach tamtejszej "S". - Nie były najlepsze - zauważa. - Jeden z nich np. szesnaście lat przesiedział w więzieniu.
Czekało na niego ponad tysiąc ludzi. Kiedy szedł na mównicę, szturchano go, kopano, opluwano. - Nie wiem, jak doszedłem - mówi. - Gwizdali, wołali obelżywe słowa. Powiedziałem jednak o tych trzech ludziach z "S". Cisza się zrobiła. Po chwili podszedł do mnie jakiś mężczyzna z emblematem "S" na piersi. Zapytał:
- Czy pan mi poda rękę?
Podałem. Wtedy tamten powiedział, że nikt z tej trójki nie miałby na pewno tyle odwagi, aby pojechać na plenum KC i odszczekać to, co mówili. Zapytał salę, kto tak naprawdę ich wybrał, skoro jeszcze nie było wyborów.
Tłum wiwatował.
W tym czasie, jak ocenia, w partii brakowało woli walki, pogłębiał się rozdźwięk pomiędzy partyjnymi dołami a kierownictwem. Krytykował Stanisława Kanię. - Nikt nie posprząta dokładnie domu, jeśli zacznie zamiatać śmieci tylko na dole - mówił podczas IV plenum.
Na I sekretarza wybrano wówczas Wojciecha Jaruzelskiego. Niedługo potem wprowadzono stan wojenny. Do dziś uważa, że to była dobra decyzja.
Przez kilka lat kierował Komisją Skarg i Interwencji KC PZPR. Jak mówi, taką partyjną Temidą. Ludzie szukali bowiem u niego sprawiedliwości. Zajmował się zwykłymi problemami, różnymi nadużyciami. - Czasem przychodziło 300-400 listów dziennie. Miałem do pracy 21 ludzi. I wtyczkę generała, która miała kontrolować, co czynię.
Przyznaje, że nie we wszystkim mógł sobie poradzić. Tak było w przypadku prof. Jerzego Wiatra. O jego kombinacjach z mieszkaniami opowiedziała mu jedna robotnica. - Co rusz dostawał z przydziału nowe, zmieniał żony, poprzedniej zostawiał, dostawał następne, które zamieniał na większe i zostawiał kolejnej żonie - opowiada. - I tak w kółko, gdy na własny kąt ludzie czekali po dwadzieścia lat.
Interweniował w tej sprawie w KC. - Niewiele jednak wskórałem, bo prof. Wiatr był nie do ruszenia. Przyznawali mi rację, ale sprawa rozeszła się po kościach.
Podkreśla, że nigdy nie stał się aparatczykiem. - Czułem swoje korzenie. Mimo że byłem członkiem KC, dalej pracowałem na budowie. Byłem brygadzistą. Ale gen. Kiszczak nalegał, że tak być nie może, że to trudne, aby oficer BOR chodził za mną, gdy jeżdżę z taczką. Zmusił mnie do przyjęcia etatu. Cóż było robić...
Wielokrotnie zarzucano mu antysemityzm. On jednak twierdzi, że nigdy nim nie był. - Traf chciał, że czasem wytykałem w partii kolegów, którzy byli Żydami - tłumaczy. - Ale ja nie patrzyłem na narodowość, tylko czy dobrze robią dla Polski.
W KC działał do 1986 roku. Musiał odejść, gdyż miał inne zdanie od zyskującego coraz większe wpływy w politbiurze Mieczysława Rakowskiego. Dla niego byli zbyt liberalni.
- Siwak traktował mnie jak śmierdzącego oportunistę, ustępującego pola "S" - mówił Rakowski.
- Nie podobało mi się to, co robił - wyjaśnia Siwak. - Wiedziałem o nim więcej, niż inni ludzie. Dlatego byłem mu przeciwny.
Wysłano go na placówkę dyplomatyczną do Libii. Wrócił w marcu 1990 roku, odwołany przez ministra Krzysztofa Skubiszewskiego. - Obawiałem się tego powrotu, gdyż w Polsce miałem wielu wrogów - zauważa. - I spotkało mnie
miłe zaskoczenie.
Ludzie byli normalni, pomocni, uśmiechnięci.
Przeszedł na emeryturę. Jak przekonuje, jej wielkość wyliczono na podstawie etatu w kombinacie, a nie w KC. - Nie chciałem, aby było inaczej - tłumaczy.
O nowej Polsce mówi z niesmakiem. - Do kierowania krajem trzeba dorosnąć i posiadać kwalifikacje - stwierdza. - Nie można z furmanki przesiadać się za kierownicę samochodu. Jego zdaniem, z premedytacją niszczono dobre, zyskowne zakłady. - Prywatyzowano je za kilka procent wartości - mówi z oburzeniem. - Roztrwoniono dorobek milionów ludzi. Prawie cały dorobek ostatnich 50 lat już zmarnowali albo rozkradli. Jest wielkie bezrobocie, ludzie żyją w nędzy, bez przyszłości. Starzy umierają na ulicy, pod przychodniami, a młodzi nie mają gdzie mieszkać. A przecież ludzie dobrze pamiętają, że w Polsce Ludowej było inaczej. Praca dla wszystkich, darmowe mieszkania, wczasy, przedszkola, żłobki i kolonie. W szczytowych latach oddawano w kraju 298 tys. mieszkań. W samej stolicy rocznie budowano ich 19 tys. A drogi i komunikacja? Dzisiaj nawet dziur w tych drogach nie ma za co załatać.
W jednej ze swych książek ostrzega, że "nie-Polacy" dorwali się do władzy, rządzą telewizją, radiem, gazetami. "Obecnie spora część naszej władzy wcale nie ukrywa swego pochodzenia i gdy upada kolejna firma czy bank, to ten rdzenny Polak siedzi sobie już w Izraelu i śmieje się z głupich gojów".
Zwraca uwagę, że dziś w zakładach pracy nie można zakładać związków zawodowych. - Ludzie nie mają się jak bronić, gdy wyrzucają ich z pracy - stwierdza.
Dostrzega jednak pozytywy przemian. - Inaczej się pracuje na swoim - przyznaje. - Inne tempo, inna jakość. Oszczędność, elastyczność, nie rozmywa się odpowiedzialność. Dziś ludzie mają sprzęt, ubranie, warunki. Niestety, mamy złe rządy.
Po powrocie z Libii dawni partyjni koledzy zapraszali go do nowego ugrupowania. Ale - jak zapewnia - nie chciał. - Nie podobało mi się to towarzystwo - mówi.
Wstąpił jednak do SLD. Po dziesięciu latach. Przekonuje, że przychodzili do niego ludzie, pytali, na kogo głosować, więc pomógł. - Razem ze mną wstąpiło 115 osób - stwierdza. - Lekarze, prawnicy, wykształceni ludzie. Ani jednego robotnika. Wybrano mnie na I zjazd rembertowski. Na konferencję warszawską. I na Krajowy Zjazd SLD.
Dowiedział się jednak, że roznoszono kartki, kogo wyciąć, a kogo wziąć. - Szukali ludzi spolegliwych - wyjaśnia. - Jak skończyła się kariera tych spolegliwych, już wszyscy wiemy. Powiedziałem Leszkowi Millerowi, że otoczył się złodziejami. Ostrzegałem. Zwymyślał mnie i stwierdził, że się uwziąłem. Argumenty, dowody, co to za ludzie, niestety nie trafiały. Podał mnie do partyjnego sądu i wywalili mnie z SLD.
Potem, gdy Leszek Miller poznał dokumenty, poznał fakty, przyznał mu rację. I przeprosił, zapraszając do powrotu. Podziękował. - Zawsze uznawałem zasadę, że jeśli coś lepszego wypiera zło, to podajmy rękę temu nowemu.
Ma troje dzieci. Jedna córka uczy biologii w jednym z najlepszych warszawskich liceów, druga, po archeologii, mieszka w Danii. Syn ukończył stosunki międzynarodowe. Przez kilka lat pracował w gmachu byłego KC. Pokazywał znajomym dawny gabinet ojca.
Albin Siwak twierdzi, że nie ma czasu na nudę. - Przede wszystkim piszę książki - mówi. - Napisałem już cztery, które rozeszły się błyskawicznie. Choć dziś pewnie niektóre rzeczy bym w nich pozmieniał. Jestem też zapraszany na wiele spotkań.
Dodaje, że nie rozumie wielu kolegów, którzy już tylko czekają na śmierć. - W każdym wieku musimy mieć plany, marzenia i ja wciąż je mam. Życie należy brać zawsze za rogi. Musi być cel. Bo bez tego wszystko traci sens.
Tomasz Gawiński
W tekście wykorzystano informacje z książek A. Siwaka oraz z "Życia".