"Legenda żeglujących gór". Włochy, których się nie dostrzega

emptyLike
Lubię to
Lubię to
like
0
Super
relevant
0
Hahaha
haha
0
Szok
shock
0
Smutny
sad
0
Zły
angry
0
Udostępnij

To podróż, której początek i koniec tkwi w morzu, a trasa wędrówki, wynurzywszy się z głębin, biegnie w górę – nad wyłaniającym się archipelagiem. Paolo Rumiz przemierzył tysiące kilometrów wzdłuż górskiego garbu Włoch. Droga wiodła przez Alpy i Apeniny, od zatoki Kvarner aż do Capo Sud, najbardziej wysuniętego na południe punktu Półwyspu. Relację z wyprawy zamieścił w książce pt. "Legenda żeglujących gór". Dla naszych Czytelników przygotowaliśmy kilka egzemplarzy.

Włoskie Alpy kryją w sobie wiele tajemnic i legend
Włoskie Alpy kryją w sobie wiele tajemnic i legend123RF/PICSEL

Wędrował przez doliny, w których żyły muflony. Mijał domy dróżników, przemierzał słynne górskie serpentyny. Biwakował w jaskiniach, chroniąc się przed ulewnym deszczem, odwiedzał sanktuaria, gdzie pogańskie bóstwa wciąż pojawiają się za plecami świętych. Spotykał kłusowników, strażników legendarnych schronisk, muzyków, którzy w tej niezwykłej krainie poszukują swoich korzeni.

Rumiz przedstawia Włochy, których zazwyczaj się nie dostrzega i do których nie docierają turyści. Przy okazji poszukuje odpowiedzi na pytanie, jakie tajemnice kryją w sobie włoskie góry.

***

Dla Czytelników Interii mamy trzy egzemplarze książki. Żeby je zdobyć wystarczy wziąć udział w konkursie, i odpowiedzieć na proste - dla każdego miłośnika gór - pytanie. Szczegóły znajdziecie poniżej. Najpierw proponujemy lekturę krótkiego fragmentu tej niecodziennej opowieści o Italii i okolicach.

***

Talerz ślimaków w krainie Liliputów

Za Caporetto wilgotny zapach Alp staje się intensywniejszy, jadę na rowerze, widzę wieśniaków, którzy koszą trawę w pośpiechu, żeby skończyć przed deszczem. Mijam rowerzystów, samochody z lotniami i kajakami na dachach. Wszystko świadczy o wielkiej zażyłości podalpejskich Słowian ze świeżym powietrzem. Za Plezzo (Bovecem) cmentarz austro-węgierski: grupa pięciuset czterdziestu sześciu bezimiennych krzyży i czarna granitowa tablica, niedawno uporządkowana przez Austriacki Czarny Krzyż, sekcję z Salzburga.

Ledwie starcza czasu na krótką modlitwę i już jestem u wylotu doliny Trenta, na początku szlaku na Triglav (Tricorno). Pedałuję pod niebem wstrząsanym wyładowaniami elektrycznymi, przemykam obok turystów w ciężkich butach, z ogromnymi plecakami i twarzami z innych czasów. Triglav znaczy "góra o trzech głowach", Słoweńcy pielgrzymują tu co najmniej raz w życiu. Bardzo poważni, jak muzułmanie w drodze do Mekki. Ta góra jest symbolem ich słowiańskiej odrębności - trochę skandynawskiej, a trochę alpejskiej.

Zaczyna się prawdziwy podjazd i w tym samym momencie zaczyna padać. Otaczają mnie szare, przewieszone ściany, góry mają tu lodowcową surowość. Tysiąc metrów wyżej jest przełęcz Vršič, nazwa, która brzmi jak destylat z wysiłku. Dolina się zwęża, całą wypełnia hałas Soczy (Isonzo). Świetlisty mokry asfalt, drewutnie, gospoda. Dom Antona Tozbara, przewodnika i myśliwego, któremu niedźwiedź urwał żuchwę i język jednym uderzeniem łapy.

Grzmi, dziewczyny w bikini uciekają znad rzeki. Mam ochotę na kolejne piwo, ale rezygnuję: nie mogę sobie na to pozwolić, przede mną dwadzieścia pięć ostrych zakrętów, które trzeba pokonać. Ruch jest tak mały, a ja jadę tak wolno, że widzę każdego owada na asfalcie. Pająk przecina mi drogę, wyprzedza mnie wielka mucha, wydaje hałas jak odrzutowiec z wysokości dziecięciu tysięcy metrów, motyl cytrynek przysiada na pomarańczowej koszulce. Za każdym zakrętem wszystko się zmienia, przy skręcie w prawo otwiera się widok na Triglav, gdy zaś jadę w lewo, rysuje się Jalovec, kolejny gigant Alp Julijskich, gdzie w 1916 roku walczył Erwin Rommel, na długo przedtem zanim został Lisem Pustyni.

Okładka książki
Okładka książkimateriały prasowe

Od wysokości tysiąca dwustu metrów wraca słońce, mokry asfalt zaczyna parować. Znienacka otwiera się rozległa panorama, droga biegnąca w poprzek zbocza prowadzi do działu wodnego Dunaju. I przełęcz ze schroniskiem Tičarjev przy drodze, kiełbaski i piwo - nareszcie. Zwykle zamawia się tu "piwo z rogami", czyli to, które na zielonej etykietce ma białą kozicę z Triglava. Słoweńcy biesiadują na ławkach w sposób wielce uporządkowany. Obok mnie siedzi gruba blondynka z dwójką dzieci, dalej grupka rowerzystów, para staruszków w krótkich spodniach, z kijkami teleskopowymi, dwójka paralotniarzy. Włochy są bardzo odległe.

Ruszam w kierunku Kranjskiej Gory. Na brukowanych zakrętach rower drży, znów zaczyna padać, droga wygląda jak z wyścigu Paryż-Roubaix. Góry znikają w chmurach, w trakcie zjazdu robi się coraz cieplej, "wielka ucieczka" kończy się na łąkach parujących jak turecka łaźnia. Wszystko stara się powiedzieć mi, że Słowenia nie należy już do Bałkanów, że najmniejsza z alpejskich ojczyzn nie ogląda się już na południowy wschód, że patrzy na liczącą się teraz Europę. Powiewające wszędzie gwiaździste flagi UE, kwitnące pelargonie w oknach, ścieżki rowerowe, szpitalna czystość, banki oświetlone jak choinki na Boże Narodzenie. Wszystko jest niesamowicie uporządkowane, jak w Austrii. A jednak to nie jest Austria. To coś zupełnie innego. Nerwowe pragnienie, żeby się do niej upodobnić.

Zatrzymuję się w hotelu w Radovljicy, alpejskiej stolicy uli i miodu. Goście mi się przyglądają, próbują zgadnąć, skąd przybywam. Nie mam tablicy rejestracyjnej, dociera do mnie, że jestem tu kimś w rodzaju bezpaństwowca. Dobrze ubrany mężczyzna pyta o przebytą drogę, spoglądając na mój ubłocony rower. Jest agentem teatralnym, pracuje w Lublanie.

- Ma pan szczęście, że jest Włochem.

Odpowiadam, że nie rozumiem. Podejrzewam, że w tym stwierdzeniu ukryty jest jakiś podstęp.

- Przynajmniej wszyscy wiedzą, gdzie na mapie są Włochy.

Teraz wiem, o co chodzi. Wychodzi na wierzch to, z czym się już spotkałem gdzie indziej, w Belgii i Czechach. Lęk przed zniknięciem małych narodów.

- Dzwoni pan do Londynu i proponuje wystawę w Mediolanie. Nikt nie pyta, gdzie jest Mediolan, prawda?

- Prawda.

- A tymczasem nagminnie zdarza mi się, że proponuję wystawę w Słowenii, a po drugiej stronie słuchawki zapada kłopotliwa cisza. Nie wiedzą, gdzie leży mój kraj.

- I co pan wtedy robi?

- Muszę tłumaczyć, że to na północny wschód od Włoch.

Perfidnie zauważam, że za czasów Jugosławii było łatwiej. Wszyscy wiedzieli, gdzie ją umieścić na mapie Europy.

- Nie mogę zaprzeczyć - przyjmuje cios. - Chcieliśmy rowerka i teraz musimy pedałować. Trzeba szybko wszystko nadrobić.

Żegnam go, wstydząc się trochę mojej złośliwości.

Przy wjeździe do Lublany policja drogowa wlepia mi mandat za brak świateł i kasku. Wokół pełno miejscowych, którzy jeżdżą na rowerach w ten sam sposób, ale nie ma sensu dyskutować. "To są normy europejskie", mówią przedstawiciele prawa wyniośle, specyficznym angielskim. Pokazują mi, jako Włochowi, że Słowenia jest w Europie, i do tego gra w jej pierwszej lidze. Robili tak i za czasów Tity: stosowali zasady własnej, niezależnej drogi do socjalizmu z nieomal komiczną skrupulatnością, wyżywając się przy okazji na obcokrajowcach.

Myślę, że nigdzie w Europie nie ma tak gorliwej policji jak lublańska. Pewnego dnia na lotnisku w Brniku dwóch sadystycznych funkcjonariuszy zniszczyło mi cały stos ultrawrażliwych naświetlonych już taśm filmowych i rolek ze zdjęciami, sprawdzając je za pomocą wykrywacza metalu. W każdym innym miejscu, łącznie z wyjątkowo surowym Tel Awiwem, zostałyby skontrolowane ręcznie. Nienawidziłem ich nie tylko z powodu tej niepowetowanej straty, ale też za to, że byli zaprzeczeniem tego, co najbardziej lubiłem u Słowian: pogodnego podejścia do życia, które w mowie codziennej streszcza się w zdaniu: Ne ma problema. Od tamtej pory porzuciłem słoweńskie linie lotnicze. Jeśli chodzi o miłujące się wzajemnie kraje, można sobie czasem pozwolić na małe złośliwości i niepotrzebne represje.

Stolica pogrążona jest we mgle. Wydaje się, że leży na dnie wielkiego panońskiego morza, z którym jest połączona przez dolinę górnej Sawy.

Lublana, zbudowana na obrzeżach osuszonego bagna, zamknięta w górskim zagłębieniu, wydziela wilgoć przy pierwszym mrozie, a potem tygodniami trzyma na uwięzi pokrywę mgły, nawet gdy dookoła świeci już słońce. W tej szarówce staje się małą Pragą, z jej barokowymi rzeźbami, mostami ze świętym Nepomukiem, zadymionymi hrabalowskimi knajpkami i z rzeką - Ljubljanicą - wijącą się pod zamkiem jak Wełtawa pod wzgórzem hradczańskim (...)

Deszcz pada na spokojną stolicę kraju Liliputów, na stolicę pachnącą szarlotką. Na placach nie ma pomników generałów z obnażonymi mieczami jak w Chorwacji. Tu hymn narodowy nie mówi o krwi, ale o dobrym winie, a mitologia wychwala bardziej kobiety niż wojowniczych mężczyzn. Zamiast wielkich bitew święto narodowe ustanowione jest na cześć śmierci poety - France Prešerena. Lublana nie ma słabości do martyrologii. To nie Serbia, gdzie wielka klęska Ottomanów sprzed sześciu wieków wciąż służy podsycaniu konfliktu z Turkami, co ma zresztą opłakane skutki, jak można było zobaczyć. Nie, tu Kosowe Pole nie jest do niczego potrzebne, lepszy jest austriacki sznaps.

Na kolację jem ślimaki w tawernie o nazwie Mrak, czyli "mrok", pośród hucznych toastów i chóralnych śmiechów. Na zewnątrz miasto milczy we mgle, w ciszy wyrażając niepokój przed światowymi wydarzeniami, które przemykają nad niebem królestwa Liliputów. W tym małym alpejskim narodzie ciągle żywy jest strach przed zgnieceniem, ale oni nie wypracowali sobie na tę okoliczność arsenału mitów wojennych. Świat habsburski, do którego należy Słowenia, wyraża się raczej w autoagresji, samobójstwie i alkoholizmie. Tu w powietrzu unosi się duch Kafki, aksamitna, niewyraźna, na wpół istniejąca twierdza biurokracji, gdzie władza, przeciw której trzeba się buntować, ciągle się ukrywa i nie wiadomo, kogo należy przeklinać.

zdjęcie
materiały prasowe
emptyLike
Lubię to
Lubię to
like
0
Super
relevant
0
Hahaha
haha
0
Szok
shock
0
Smutny
sad
0
Zły
angry
0
Udostępnij
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Przejdź na