Rogoźno. 27 września 1943 roku. Noc. Alojzy ma cztery lata. Stoi na stole. Patrzy na mamę. Po jej policzkach płyną łzy. Mama próbuje mu założyć ciepłe ubranie. Ale ręce co chwila odmawiają posłuszeństwa. Powtarza: Nie martw się, jedziesz do wuja na wieś. Ale jak tu się nie martwić? Przy drzwiach stoi kilku Niemców. Ubranego Alojzego natychmiast wyprowadzają na zewnątrz. Prowadzą na stację. Wpychają do pociągu. W wagonie jest bardzo, bardzo dużo dzieci. Płaczą i wołają mamy. Łzy lecą też Alojzemu. On też chce do mamy. Nie rozumie, co się dzieje. *** Wtedy jeszcze Alojzy nie wie, że jest jednym z kilkudziesięciu tysięcy (a niektóre źródła mówią nawet o 200 tysiącach) polskich dzieci, które w czasie II wojny światowej Niemcy wyznaczyli do germanizacji. Dowie się tego dopiero za kilka lat. *** Na razie pociąg dociera do Kalisza. Alojzy trafia do ośrodka germanizacyjnego, gdzie dostaje nowe imię i nazwisko - Alfred von Hartmann. Śliczny, niebieskooki blondynek jest ulubieńcem personelu. Siostry robią dla niego wyjątek i pozwalają spać ze starszym "bratem". To trochę pomaga. *** Po latach Alojzy dowie się, że ten "brat" to tak naprawdę uprowadzony razem z nim kuzyn Leon. *** Pewnej nocy jednak starsze dzieci znikają. Niedługo później wyjeżdża też Alojzy. Znów zatłoczonym pociągiem. Dociera do Bad Tölz. Ośrodek prowadzą "siostry w bieli i brunatnoczerwone mundury ze srebrnymi trupimi główkami na czaszkach"*. Tu już nie ma przytulania i pobłażania. Jest wojskowy dryl, apele i zabawa w wojnę. Najlepsi dostają tekturowe odznaczenia i dodatkowe kawałki ciasta. Gdy coś przeskrobią, gruby major każe im skakać z karabinem w wyciągniętych rękach. Aż padną. "Najczęściej wieczorem, gdy zgasło już światło w pokoju, słychać było głębokie westchnienia, a niekiedy tłumiony płacz - wszyscy tęsknili za jakąś matką i jakimś ojcem"* *** Do ośrodka regularnie przyjeżdżają "ciocie" i "wujkowie". I wybierają sobie dzieci. Alfred marzy o ojcu oficerze i mamie o blond włosach. Takich samych, jak w jego snach. Bo Niemcy skutecznie wpajają chłopcu, że jest sierotą. Jego rodziców mieli zabić "polscy bandyci". Zanim Alfred pozna swojego nowego ojca przeżyje ogromne rozczarowanie. Oficer, który pewnego dnia przyjeżdża wybrać sobie syna, ostatecznie oświadcza, że nie weźmie Alfreda. Chłopcu niemal pęka serce. Choruje przez 10 dni. Po jakimś czasie do ośrodka przyjeżdża Theodor Binderberger. Na początku nie wywiera dobrego wrażenia na Alfredzie. W końcu to tylko inżynier, "cywil". Z czasem jednak okazuje się, że również oficer rezerwy. W dodatku bardzo miły. Wystarczy godzina i Alfred jest gotowy do drogi. Razem z nowym tatą jedzie do Koblencji. W pociągu słyszą: "Ależ syn jest do pana podobny!". Binderbergerowie mieszkają w Koblencji-Horchheim. Na progu czeka nowa mama i babcia. "Ta młodsza przyciągnęła mnie do siebie i wzięła za rękę. Poczułem się naraz nieszczęśliwy, najchętniej uciekłbym stamtąd. Obejrzałem się bezradnie w poszukiwaniu pomocy u taty, ale on z uśmiechem przyglądał się tej scenie. Przywitałem się też z surowo spoglądającą starszą panią"* Na widok dziadka, byłego oficera, Alfred wykrzykuje "Heil Hitler!". "Wszyscy mnie uważnie oglądali, nawet pies, zupełnie jak dzikie zwierzę w klatce. Chętnie bym się rozpłakał, ale się bałem". Alfred nie chce jeść. Mówi, że jest zmęczony. Idzie spać z nowym tatą. Rano budzi się obok nowej mamy Margarethe. "Zamknąłem natychmiast oczy, gorączkowo zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Wkrótce jednak odruchowo przytuliłem się mocno do niej i było mi bardzo dobrze, nawet lepiej niż u taty."* *** W nowej rodzinie Alfred jest szczęśliwy. Wspólny język znajduje nawet z surowym na pierwszy rzut oka dziadkiem. Problemy zaczynają się, gdy Koblencja staje się celem nalotów. Wtedy babcia zabiera Alfreda do Jeny. Tam przeczekują najcięższe walki. Po powrocie ukrywają się w tunelu niedaleko domu razem z resztą mieszkańców Horchheim. Niedługo potem cała okolica zakwita białymi flagami. Wkraczają Amerykanie. Wzywają niemieckich żołnierzy, by oddali się do niewoli. "Nie chciałem być gorszy, czułem się przecież żołnierzem, poszedłem bohatersko, z podniesioną głową, do jednego z czarnych żołnierzy. Ten wyszczerzył tylko zęby w uśmiechu, podniósł mnie z ziemi, przegiął przez kolano i wlepił kilka klapsów w siedzenie."* *** Zaczyna się "okupacja". Theodor Binderberger pomyślnie przechodzi denazyfikację. Alfred kontynuuje naukę. Względny spokój burzy dopiero list z Polski. Pewnego dnia, po powrocie ze szkoły, Alfred zastaje całą rodzinę we łzach. Przerażony słucha ojca: "Otrzymałeś list, Alfredzie, od twojej matki". "Ależ tato, mama jest przecież tutaj!" "Ten list nie jest od mamy, to jest list od twej matki z Polski. Pisze ona, że podobno jesteś Polakiem, a nie Niemcem i nie nazywasz się Alfred Binderberger vel Hartmann, lecz Alojzy Twardecki."* Alfred jest wściekły. "Ja nie jestem Niemcem, ja nie jestem Niemcem, ja... ja mam być Pollacke! Nawet nie Franzmannem tylko Pollacke!"* - krzyczy. W złości drze zdjęcie "matki" i razem z listem wyrzuca do kosza. Jak to ma być Polakiem? Przecież Polacy to "tchórzliwe psy" "śmierdzące cebulą", które rozpoczęły II wojnę światową. "Mam być jednym z tych, którzy zapaskudzeni i obdarci nosili u nas węgiel w czasie wojny"?*. Tego dnia idzie wcześniej spać. Jednak nie może zasnąć. W nocy wstaje i wyciąga fotografię z kosza. Składa ją, całuje, chowa pod poduszką. "Przestraszyłem się samego siebie, skryłem się pod kołdrą i ryczałem. Mimo całej wściekłości czułem coś ciepłego, a jednocześnie jakiś niepokój w sercu"* *** Po pamiętnym popołudniu życie tylko teoretycznie wraca do normy. Alfred chodzi do szkoły, ale zaczyna już szukać cech, które odróżniałyby go od kolegów. Rodzice pracują, spotykają się z przyjaciółmi, jednak gdy patrzą na syna w ich spojrzeniu widać niepokój. W 1949 roku po raz pierwszy zjawia się przedstawiciel Międzynarodowej Organizacji do spraw Uchodźców (IRO). Sprawa Alfreda trafia nawet na wokandę jednego z procesów norymberskich. Ktoś próbuje go porwać z ulicy. W tym samym czasie zaczyna chorować mama. Okazuje się, że to nowotwór. W szybkim czasie Margarethe umiera. Alfred nie potrafi się z tym pogodzić. Podobnie jak jej ojciec, a jego dziadek. Razem chodzą na grób. "Wiem tylko jedno, że gdyby żyła, nie przyjechałbym tutaj (do Polski - red.) nigdy, nigdy bowiem nie zgodziłaby się na to, za bardzo mnie kochała"* *** W niedługim czasie Theodor żeni się powtórnie. To poważnie psuje i tak już nadwątlone żałobą relacje z synem. Wybranką Theodora jest kuzynka Margarethe - Lilli. Alfred nie znosi ciotki. Często kłóci się z nią lub o nią z ojcem. Właśnie po jednej z takich kłótni Alfred dostaje list. "Matka z Polski" zaprasza go na wakacje. Po krótkim zastanowieniu Alfred podejmuje decyzję. Pojedzie, "żeby wyjaśnić tej kobiecie z Polski, jak bardzo się myli". *** Kilka dni później wysiada na dworcu w Poznaniu. Zdziwiony, że pociąg był czysty, z ciepłą wodą, a ludzie mili. Nie tak wyobrażał sobie Polskę. Po chwili dostrzega Małgorzatę Ratajczak (mama Alojzego ponownie wyszła za mąż), która krzyczy: To on! "Podeszła bliżej, tak że mogłem dostrzec błękit jej oczu. Mój Boże, tego wzroku, tego żaru bijącego z jej oczu nie zapomnę nigdy! Czułem, jak mnie one pochłaniają, jak chciwie dotykają centymetr po centymetrze, z góry na dół, z dołu do góry"*. Jadą do domu, do Rogoźna. Mieszkanie jest skromne, ale czyste. Nie ma jednak łazienki, co z satysfakcją stwierdza Alfred. W kolejnych dniach chłopiec słucha o ataku w 1939 roku, o łapankach, o obozach, o ojcu Kolbe... "Wszystko to przyprawiało mnie o zawrót głowy. Żyłem jak w transie. Do tego jeszcze opowieści o bohaterskiej postawie mojego ojca w walce z Niemcami: widziałem się z jego kolegami, oficerami, którzy dobrze go znali. Chwilami wpadałem po prostu w panikę."* Po jednym ze spacerów zastaje zapłakaną matkę. Okazuje się, że jest jakiś problem z paszportem. Alfred może nie otrzymać go na czas, by wrócić do Niemiec. Pod wpływem matczynych łez rzuca, że mógłby zostać w Polsce. Mimo że wcześniej nosił się z zamiarem powrotu do Koblencji. Gdy widzi radość Małgorzaty honor nie pozwala mu już cofnąć słów. "Nie można nagle pokochać w ciągu jednego dnia narodu, wobec którego żywiło się dotychczas ciągle podsycaną nienawiść i pogardę. Człowiek to nie maszyna, którą można przestawić dowolnie na inny system pracy."* Świadomą decyzję o wyborze Polski Alojzy podejmie dopiero za wiele lat. "Nie wybrałem Polski, dlatego że ma ten czy inny ustrój, wybrałem ją, ponieważ jest moją Ojczyzną, za którą moi przodkowie, a wśród nich również mój ojciec - pamiętam go tylko z fotografii - oddali swe życie. Wybrałem, ponieważ warunki życia i ludzie są tu w moim odczuciu bardziej humanitarne, ponieważ dostrzega się tu pojedynczego człowieka i współczuje mu, wreszcie dlatego, że nie pieniądze czynią tu człowieka człowiekiem, lecz jego charakter, postępowanie i umiejętności."* Decyzji nie zmieni aż do śmierci we wrześniu 2016 roku. *** Alfred Twardecki, syn Alojzego: Wiedziałem, odkąd pamiętam. Ojciec nigdy się nie krył ze swoją historią. Gdy byłem mały, czasem mówił do mnie po niemiecku. Łatwiej było mu wyrażać emocje. Potem, gdy byłem nastolatkiem i chciałem, by coś do niego dotarło, to też mówiłem po niemiecku. Alfred? Z tym imieniem to mnie ojciec urządził na całe życie. Zwłaszcza w szkole bywało różnie. Miałem nawet pseudonim "Hitchcock". Albo w Niemczech. Bo znajomi ojca nadal się tak do niego zwracali. Gdy któryś wołał "Alfred", to obaj się odwracaliśmy. Ojciec do końca życia mówił z lekkim akcentem. To zrozumiałe, bo był germanizowany w czasie, gdy wykształca się aparat mowy. Przez to zazwyczaj zwracał na siebie uwagę w miejscach publicznych. Niektórzy rozpoznawali go też choćby z polskich lub zagranicznych filmów dokumentalnych opowiadających o tym, co przeżył. Z tego powodu czasem go wyzywano. Gdy byłem mały, w środku nocy zdarzały się telefony od pijanych rodaków, którzy krzyczeli "ty Szwabie!, ty Niemcu!". Kilka razy w życiu sam usłyszałem: nie wiadomo czyś Polak, czy Niemiec. To było oczywiście przykre, ale nigdy nie miałem żalu do ojca, że mówił publicznie o swoich przeżyciach. Wiedziałem, że za tym kryje się głęboka chęć budowania mostów między Polakami i Niemcami. Nigdy nie żałował, że wybrał Polskę. Oczywiście, czasem są takie chwile w życiu, że człowiek ma wszystkiego dość i wtedy pewnie taka myśl się pojawiała. Ale generalnie nigdy nie żałował w świadomy sposób. Tu było jego miejsce. Zawsze był szalenie dumny z historii rodzinnej. Łączyła go też niezwykle silna więź z mamą Małgorzatą. Przez cały czas ważna dla niego była również Margarethe. Bo przy całym horrorze jego historii ojciec trafił w Niemczech do kochającej rodziny. Niemiecka matka oddała mu serce. Tak naprawdę nikt go chyba nie rozumiał. Nie byliśmy w stanie, bo nikt z nas nie przeżył takiej traumy. Przecież nikt nie chce oddawać swoich dzieci, a już odbieranie ich siłą to jest występek przeciw najgłębszemu poczuciu człowieczeństwa. Dziś, jako dorosły, jestem w stanie to sobie wyobrazić, ale tylko rozumowo. Chyba tylko jego matka Małgorzata była w stanie pojąć, co on przeżył. Gdy patrzę na ludzi, to nie myślę o tym, jak okrutni potrafią być. Ojciec i babcia nauczyli mnie pogodnego podejścia do życia. Bo ojciec, wbrew temu, co przeżył, był bardzo pogodnym człowiekiem. Nie będę mówił, że wspaniałym, bez wad, bo nikt taki nie jest. Ale powiem krótko, że był wspaniałym człowiekiem, choć nie bez wad. Doceniam to w całej pełni dopiero po jego śmierci. Na jego pogrzeb przyjechało mnóstwo ludzi z Polski i "pół Niemiec". Człowiek, który żyłby tylko dla siebie, nie miałby na pogrzebie takiego orszaku. Niemcy w dużym stopniu nie mają do dziś pojęcia o tym, co działo się w krajach okupowanych, zwłaszcza na Wschodzie. Nie zdają sobie sprawy z brutalności i czasem nawet nie chcą sobie zdawać. Dlatego naszym obowiązkiem jako Polaków, jest o tym przypominać. Żeby to się nie powtórzyło. Agnieszka Waś-Turecka *Cytaty pochodzą z książki Alojzego Twardeckiego "Szkoła janczarów", Pojezierze Olsztyn, 1979 Znasz osobę, która padła ofiarą germanizacji? Napisz do nas zrabowanedzieci@interia.pl Organizatorami akcji "Zrabowane dzieci" są Interia i Deutsche Welle (więcej o akcji TUTAJ). Wspólnie docieramy do ofiar germanizacji i pomagamy im odnaleźć skradzioną tożsamość. *** W piątek zapraszamy na kolejną odsłonę akcji "Zrabowane dzieci". Przedstawimy m.in. historię Hermanna Lüdekinga, który został porwany do Rzeszy jako 6-latek, a dziś walczy o rekompensatę przed niemieckim sądem. Opiszemy też przypadek ośrodka germanizacyjnego w Kaliszu, przez który przeszły tysiące polskich dzieci przeznaczonych do zniemczenia. Podpowiemy, gdzie warto szukać informacji na temat uprowadzonych w czasie II wojny światowej osób.