"Niepotrzebne" dzieci likwidowano zastrzykiem z fenolu
Los zrabowanych na potrzeby zbrodniczej polityki germanizacyjnej dzieci, choć okrutny, często był bez porównania lepszy niż dola tych, które do germanizacji się "nie nadawały". Zaszeregowane do kategorii "niepożądany przyrost ludności" dzieci wysyłano na roboty przymusowe do Niemiec, do obozów zagłady, co równoznaczne było z wyrokiem śmierci, albo po prostu mordowano.

W czasie drugiej wojny światowej życie straciło ponad dwa miliony polskich dzieci. 200 tysięcy dzieci zostało zrabowanych i wywiezionych do Niemiec w celu przymusowej germanizacji. Ponad 700 tysięcy polskich dzieci trafiło tam również jako przymusowi robotnicy. Kiedy wojna się skończyła, jak się szacuje półtora miliona tych, którym udało się przeżyć, były w różnym stopniu sierotami.
Tragiczne wojenne losy najmłodszych, które - jak zauważa historyk Norman Davies - rozbijają tradycyjne ujęcie konfliktu zbrojnego rozumianego jako kampanie i bitwy, w całej rozciągłości ukazują historie Dzieci Zamojszczyzny. Ich symbolem jest Czesława Kwoka, dziewczynka z podzamojskiej Wólki Złojeckiej, zamordowana przez Niemców w Auschwitz wbitym w klatkę piersiową zastrzykiem z fenolu. W podobny sposób na terenie okupowanej Polski uśmiercono tysiące dzieci.
***
Na przełomie 1942 i 1943 roku z obozu przesiedleńczego w Zamościu, gdzie Niemcy dokonywali selekcji ludności polskiej pod kątem rasowości i przydatności, do Auschwitz wywieziono trzema transportami około półtora tysiąca osób. Wśród nich było co najmniej sto pięćdziesiąt dzieci i młodocianych. Najmłodsze z nich nie miały nawet dziesięciu lat. Według niemieckiej kategoryzacji, były one zupełnie bezużyteczne i nadawały się wyłącznie do eksterminacji (stanowiły Unerwünschter Bevölkerungszuwachs czyli "niepożądany przyrost ludności").
Bydlęcę wagony, do których w trzaskającym mrozie spędzano kierowanych do Auschwitz mieszkańców Zamojszczyzny, miały dwa niewielkie zakratowane okienka. Nie wiemy, czy Niemcy wrzucali najmłodsze i najmniejsze dzieci na głowy i ramiona stłoczonych do granic możliwości więźniów. Tak robili na przykład w Radomiu, w czasie likwidacji tamtejszych dwóch gett. Pewnym jest, że zatrzaśnięte w Zamościu drzwi wagonów otwierano dopiero po trzech dniach, na rampie kolejowej Auschwitz. Z pierwszego transportu drogi do niemieckiego obozu zagłady nie przeżyło kilkanaście osób. Podobnie było z kolejnymi. Więźniowie nie wytrzymali mrozu, braku wody i pożywienia, niemożliwości załatwienia podstawowych potrzeb fizjologicznych, niektórych zabiły choroby, na które zapadli w zamojskim obozie.
Na rampie w Auschwitz esesmani z pełną brutalnością oddzielali kobiety od mężczyzn, a następnie kierowali do różnych sektorów obozowych. A co się działo z dziećmi? Początkowo mogły zostać z dorosłymi. A później? Poniżej fragment zeznania więźnia Auschwitz Czesława Węcławika (Helena Kubica "Zagłada w KL Auschwitz Polaków wysiedlonych z Zamojszczyzny w latach 1942-1943"):
"W transporcie (...) było oprócz ludzi dorosłych około dwustu dzieci w wieku od ośmiu do dziesięciu lat. Przez dwa miesiące dzieci te były razem z dorosłymi, a później Niemcy zabrali je i ślad po nich zaginął. Do domu żadne z tych dzieci nie wróciło. W tym transporcie do Auschwitz było dużo dzieci ze Skierbieszowa, które nie wróciły. (...) ogółem około stu dzieci ze Skierbieszowa Niemcy zniszczyli w Auschwitz" - wspominał mężczyzna, któremu w Auschwitz Niemcy zastrzykiem z fenolu zamordowali żonę i urodzone przez nią w obozie dziecko.
O losie dzieci z Zamojszczyzny śledczym ścigającym niemieckich zbrodniarzy opowiedział jesienią 1946 roku Stanisław Głowa (Helena Kubica "Zagłada w KL Auschwitz Polaków wysiedlonych z Zamojszczyzny w latach 1942-1943"):
"Z całego transportu wybrano około dziewięćdziesięciu kilku chłopców w wieku od ośmiu do czternastu lat (...). Przeprowadzono ich na blok dwudziesty i tam zostali zabici zastrzykiem przez podoficera sanitariusza Scharpego".
***
Jakkolwiek wstrząsająco to nie zabrzmi, często zastrzyk z fenolu okazywał się być dla dzieci wybawieniem. Część chłopców z Zamojszczyzny została dołączona do grupy dzieci, które poddano pseudomedycznym eksperymentom. Większość z nich zginęła w niewysłowionych męczarniach. Dzieciom wstrzykiwano zarazki (na przykład wywołujące tyfus), a następnie porzucano bez opieki w barakach. Często umierały w cierpieniach, agonia trwała wiele dni. Niemcy nie zwracali na nie uwagi - katusze dzieci wpisywały się w ideologię III Rzeszy, według której wrogowie państwa powinni przysłużyć się pracą albo śmiercią podczas badań naukowych. Z dziećmi obchodzono się jak z martwymi przedmiotami.
"Eksperymentatorzy traktowali je zarówno w czasie jak i po zakończeniu badań, zupełnie przedmiotowo i bardzo brutalnie, postrzegając je wyłącznie jako obiekty doświadczalne" - pisze w "Skutkach eksperymentów medycznych przeprowadzanych na kobietach i dzieciach w niemieckich obozach koncentracyjnych" Agnieszka Fedorowicz.
"Pobyt dzieci w obozie koncentracyjnym już był dla nich ogromną traumą i wyczerpywał je fizyczne oraz psychicznie. Na tym tle jeszcze wyraźniej zaznaczają się konsekwencje eksperymentów medycznych przeprowadzonych na dzieciach, które jeszcze bardziej przysparzały im dodatkowych, niemożliwych do ujęcia słowami, cierpień fizycznych, a także obciążeń psychicznych, wynikających z przeżywania ich w samotności. (...) Dla większość z nich wraz z zakończeniem eksperymentu następował koniec życia" - dodaje autorka.
Dodajmy, że pseudoeksperymenty na zrabowanych polskich dzieciach skategoryzowanych jako "niepożądany przyrost ludność", prowadzono na terenie okupowanej Polski w co najmniej dwóch zakładach: w górnośląskim Lublińcu i w Cieszynie przy ulicy Frydeckiej 37. Bezbronne dzieci "faszerowano" substancjami psychoaktywnymi, jak barbiturany, luminal czy weronal, a następnie sprawdzano odporność i reakcję młodych organizmów na leki. Dzieci, które natychmiastowo nie umierały, wzbudzały zainteresowanie niemieckich pseudolekarzy.
Nie znaczy to, że gdy zdołały przeżyć barbarzyńskie testy, ocaliły życie. Jak podaje Kamila Uzarczyk w "Podstawach ideologicznych higieny ras", w Medizinische Kinderheilanstalt w Lublińcu na 235 dzieci zmarło aż 221.
***
Czesława Kwoka uniknęła horroru pseudoeksperymentów. Czternastoletnia dziewczynka do Auschwitz przyjechała z mamą pierwszym transportem z Zamojszczyzny 13 grudnia 1942 roku. Trzy miesiące później nie żyła. Zamordowano ją zastrzykiem z fenolu.
Jej historia jest symboliczna nie tylko dla innych dzieci z Zamojszczyzny, ale dla każdego dziecka, które doświadczyło pobytu w jakimkolwiek niemieckim obozie koncentracyjnym.
Losy Czesławy zostały wyeksponowany przez obozowego fotografa Wilhelma Brasse, który zapamiętał dziewczynkę w tłumie ponad czterdziestu tysięcy więźniów, którym wykonał zdjęcia.
"To zdjęcie dziewczyny więźniarki szczególnie pamiętam, bo wyglądała rozbrajająco, taka młodziutka w ubiorze więźnia. Kiedy po niemiecku wywoływano numery więźniów, ta dziewczyna tego nie rozumiała, za co była bita pejczem przez esesmankę. Bito też ją w twarz" - wspominał w dokumentalnym filmie "Portrecista".
Ślady uderzeń w twarz widać na zdjęciach - Czesława ma popękane wargi. Trudno nie zauważyć przerażonych oczu dziewczynki. Z jeszcze większym strachem musiała patrzeć na oprawców, którzy 12 marca 1943 roku wbijali jej śmiertelny zastrzyk w pierś.
***
Nie wszystkie dzieci z Zamojszczyzny trafiały do Auschwitz. - Szacuje się, że w czasie okupacji z Zamojszczyzny wysiedlono około 30 tysięcy dzieci, z czego około 10 tysięcy zmarło w obozach czy w czasie transportu bądź zginęło w różnych okolicznościach, na przykład w czasie pacyfikacji wysiedlanych wsi. Dzieci do dziesiątego roku życia, które były ofiarami pierwszej i drugiej fali wysiedleń, w liczbie około 1900, trafiły do tak zwanych wsi rentowych w powiatach garwolińskim, siedleckim i mińsko-mazowieckim w dystrykcie warszawskim. Wsie rentowe to były wytypowane miejsca, z których często wcześniej wysiedlono ludność żydowską. Niemcy założyli, że dzieci oraz osoby starsze kierowane do tych wsi, będą sobie musiały poradzić same - mówi Interii historyk Agnieszka Jaczyńska, autorka albumu "Sonderlaboratorium SS. Zamojszczyzna", która opisała los dzieci wysłanych do obozu Majdanek pod Lublinem.
- Dzieci, które były wysiedlane w trzeciej fazie, trafiały latem 1943 roku do niemieckiego obozu koncentracyjnego na Majdanku. Z powodu panujących warunków w obozie śmiertelność była wysoka. Te dzieci stosunkowo krótko przebywały na Majdanku, właściwie tylko kilka tygodni, a śmiertelność sięgnęła ponad 10 procent. I tak gdy zimą na przełomie roku 1942 i 1943 panowały ogromne mrozy dziesiątkujące wysiedleńców, to latem 1943 roku upał przyczynił się do zwiększonej śmiertelności.
Wspomnienia więźniów obozu Majdanek są wstrząsające.
"Na jednym z pól było ogrodzone miejsce, gdzie znoszono ciężko chorych i umarłych. Widziałam, jak najbliżsi odnosili umierające dzieci, musieli je tam zostawić żywe jeszcze i często przytomne. Zapyta ktoś czy płakali? Nie. Nie płakali ani ci, którzy zostawali na polu śmierci, ani ci, którzy odchodzili" - to fragment relacji Janiny Buczek-Różańskiej wysiedlonej z Bidaczowa Nowego (z opracowania Ludwika Staszyńskiego "Przemoc, poniżenie, poniewierka. Wspomnienia z przymusowych robót rolnych 1939-1945"
W sierpniu 1943 roku z obozu zwolniono część więźniów. Schorowane dzieci trafiły do lubelskich i okolicznych szpitali. Większość z nich była jednak w krytycznym stanie. Na przykład w szpitalu Jana Bożego spośród leczonych 299 dzieci zmarło 155. Większość z nich nie miała ukończonych dwunastu lat.
Artur Wróblewski
***
Znasz osobę, która padła ofiarą germanizacji? Napisz do nas zrabowanedzieci@interia.pl
Organizatorami akcji "Zrabowane dzieci" są Interia i Deutsche Welle (więcej o akcji TUTAJ). Wspólnie docieramy do ofiar germanizacji i pomagamy im odnaleźć skradzioną tożsamość.