Ksiądz Boniecki przybija piątkę
Ks. Adam Boniecki był gościem Przystanku Woodstock. Nie pierwszy to gość spoza branży rock-and-rollowej, a nawet nie pierwszy to duchowny na tej imprezie. Ale akurat jego obecność u Owsiaka wywołała szczególne emocje - u jednych pozytywne, u drugich zupełnie przeciwne.
Mój pogląd na tę sprawę jest nieoczywisty. Zresztą w ogóle uważam nieoczywistość tego świata za coś ciekawego, oczywistość mniej mnie pociąga. Zwykle (choć bywają wyjątki) odpowiedzi skrajne nie są prawdziwe, więc raczej staram się szukać odpowiedzi pomiędzy skrajnościami - i tak będzie poniżej. Kto by jednak sądził, że to jakiś unik, niech dalej nie czyta. Niech przeczytają ci, którzy są ciekawi mojego zaciekawienia tym "chodzeniem po manowcach" (to z Tischnera) ks. Bonieckiego.
Otóż zasadniczo uważam, że bywanie kapłana katolickiego w miejscach, które się nie kojarzą szczególnie z Kościołem, jest godne pochwały. Nie szukając daleko, tak czynił sam Chrystus, bywając u celników, tudzież rozmawiając z nierządnicami, czym wzbudzał podejrzliwość ludzi bogobojnych (a szczególnie tych, którzy uważali się za bardziej bogobojnych niż inni, jak np. faryzeusze). Punkt dla ks. Bonieckiego. Ale jest też problem.
Problem polega nie na tym, czy się idzie, czy nie idzie, do tych przysłowiowych "celników i nierządnic", tylko na tym, co się im ma do powiedzenia, jeśli się już do nich idzie. Czy wchodząc jako ksiądz katolicki do tego świata, raczej nietożsamego ze światem pobożnych katolików (choć - znowu - mogą być indywidualne wyjątki), ma się mu do powiedzenia przesłanie, które streszcza się słowami "jestem księdzem katolickim, co ma swoje konsekwencje", czy raczej przesłanie, które się streszcza: "jestem kimkolwiek".
Nie byłem na Przystanku Woodstock, nie słyszałem na własne uszy, co mówił ks. Adam Boniecki, polegam tu na doniesieniach mediów. Jeśli więc media nie kłamią, Boniecki uzasadniał swoją wcześniejszą obronę Nergala, a na koniec stwierdził, że nie przyszedł nikogo przekonywać i dodał słynne owsiakowe "Róbta, co chceta!".
Nie jestem, jak wiele katolickich portali, oburzony postawą Bonieckiego, bo znajduję w tym, co mówił, jakieś ziarno prawdy. Ale jestem zasmucony, bo to ziarno prawdy wydaje mi się malutkie wobec ogromu dwuznaczności i lekceważenia rzeczywistego problemu Nergala i nergalopodobnych.
Myślę, że podstawowy błąd Adama Bonieckiego w tych jego mowach obrończych to jest problem stylu i audytorium. Gdyby Boniecki wywodził w gronie swoich znajomych, że przesłanie Nergala w istocie nie jest satanistyczne, zapewne miałby rację. U Nergala rzeczywiście jest więcej prowokacji niż satanizmu. Gdyby mówił w swoim ironicznym i autoironicznym stylu dla wąskiego grona, byłoby to zgoła inaczej rozumiane, niż musiała to zrozumieć ogromna publiczność u Owsiaka.
Masowa publiczność nie wchodzi w niuanse do jakich ucieka się Boniecki i nie bardzo łapie jego autoironiczny styl. Masowa publiczność katolicka, czy - szerzej - związana z tradycją rozumie, że Nergal targając Biblię i krzycząc "Żryjcie to gówno!", chciał ją obrazić. I ma rację. Masowa publiczność owsiakowa rozumie "Róbta, co chceta" w ustach katolickiego księdza, jako znak przyzwolenia na styl bycia, delikatnie mówiąc odległy od tego, czego od katolików wymaga Kościół. Woodstockowcy myślą sobie: fajny gość, ten Boniecki, przybił z nami piątkę.
Czy ks. Boniecki chciał na pewno przybić piątkę? Myślę, że nie. Ale tak wyszło.
Roman Graczyk