Europa, której się nie chce
Nie mogę sobie przypomnieć, w którym z zachodnich miast sobie to uświadomiłem po raz pierwszy. Może Paryż, może Londyn, a może nie żadna ze stolic, tylko jeden z mniejszych ośrodków? W każdym razie w którymś z nich, wracając tam ładnych parę, a może nawet paręnaście lat po pierwszym pobycie, uświadomiłem sobie, co się zmieniło.
Od tego czasu baczniej zwracam uwagę na oznaki tej zmiany - i dostrzegam je coraz wyraźniej, praktycznie wszędzie i za każdym razem. Właściwie, nabrałem pewności na tyle, że mogę się z Państwem podzielić.
Zachodnie miasta zaczynają wyglądać tak, jak za czasów mojego dzieciństwa i młodości wyglądały miasta w PRL. Są oczywiście bogatsze. W porównaniu ze stanem sprzed kilkunastu lat są jednak o wiele brudniejsze, o wiele bardziej zaniedbane. W różnym stopniu w różnych miejscach, ale ogólna tendencja wszędzie jest taka sama. Ślepnące od brudu, nieumyte od miesięcy okna, zaskorupiałe odpadki po kątach, wydeptane klepiska w miejscach trawników. Obłażące tynki, nie usuwane zacieki nawet w najbardziej widocznym miejscu ściany. Już nie tylko w socjalnych gettach - przy głównych ulicach.
Kilkanaście lat temu nie do pomyślenia. Kilkanaście lat temu mogły tak wyglądać Kielce, Szydłowiec czy nawet mniej reprezentacyjne dzielnice Warszawy. Jeden z dziennikarzy odwiedzających wtedy Polskę dziwił się, że w naszym kraju idzie się brudną ulicą, wchodzi przez brudną bramę na zaśmiecone podwórko, wspina niesprzątaną, zdewastowaną klatką schodową, po schodach oczywiście, bo winna zawsze popsuta - a potem nagle wchodzi się do zadbanego, przytulnego i czystego mieszkania. Tu był klucz do peerelowskiej szarości i brudu: to, co za progiem, było niczyje, było i tak skazane na dewastację, więc nikomu się o to dbać nie chciało. Własne mieszkanie - co innego.
Zachód zaś wtedy rwał oczy świeżością i kolorami. Na pierwszy rzut oka widać było, że ludziom, którzy tam mieszkają, się chce, że są u siebie gospodarzami, że cieszą się swoim życiem. A dzisiaj jest odwrotnie. Po takim na przykład Glasgow, w którym, jak w piosence Kazika, jest tak brzydko i brudno, że pękają oczy, polskie miasteczka cieszą swym widokiem.
Ktoś powie - drobiazg. Moim skromnym zdaniem nie. W jakichś wspomnieniach, w których centralną rolę grał szpital (bodaj czy nie było to "Na marginesie życia" Grzesiuka, ale nie mam akurat pod ręką swojej biblioteki) występował lekarz, profesor, który dostawał furii, jeśli widział, że któryś z pacjentów jest nieogolony czy nawet tylko niepodopinany. Dosłownie terroryzował pod tym kątem podopiecznych, zwłaszcza, jeśli chodziło o codzienne golenie się i zadbane fryzury. Jeśli pacjentowi nie chce się codziennie o siebie zadbać, jeśli się, mówiąc potocznie, "zapuszcza", twierdził ów lekarz, to od tego się właśnie zaczyna jego umieranie.
Zachodowi, jestem coraz bardziej o tym przekonany, z każdą podróżą po "starej" Europie bardziej - przestaje się chcieć. Po prostu. "Przewróciło się, niech leży". Można ominąć. Ulice zaplute, place zasyfione? Można nie patrzeć. Schylić się, zrobić coś, odmalować, postawić płotek, zadzwonić z awanturą do administracji? A po co?
Tak jak u nas było za "prylu" - tyle, że u nas pejzaż dopełniały rodzime obszczymury, a nie imigranci zajmujący skrawek po skrawku na swe dzikie koczowiska i latryny. A u nas tymczasem właśnie odwrotnie, u nas się teraz ludziom zaczęło chcieć. Dorabiać się, urządzać, upiększać, mieć lepiej. Za komuny żartowało się - wskoczyć za ladę Peweksu (taki sklep, w którym było to wszystko, czego w socjalizmie nie było, tylko za dolary) i poprosić o azyl. Bo naprawdę, jedynie za tą ladą świat był kolorowy świat, jak w bajce Disneya; markowe papierosy, alkohole czy kosmetyki w kolorowych opakowaniach wydawały się cząstką dalekiego i nieosiągalnego raju. A dzisiaj wracając do siebie oddycham z ulgą - jak tu u nas pięknie! I jak bezpiecznie!
Wszystko się odwróciło - dziwne doświadczenie dla kogoś, kogo młodzieńcze opowiadania sprzed trzydziestu lat pełne były obszczanych bram, obłażących tynków i stert śmieci, straszących przez całe "dzieciństwo sielskie, anielskie".
Nie tak dawno, jak wtedy, gdy pisałem wspomniane opowiadania - jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu, w szczycie mego zaangażowania w głoszenie Korwinizmu - zafundowałem sobie we Francji śmierć cywilną, zachwalając w pewnej redakcji tamtejszy socjal i całą w ogóle politykę gospodarczą. Widać, powiedziałem, że wy tu we Francji patrzycie dalekowzrocznie, widzicie przenikliwie przyszłość i wiecie dobrze, iż następnego pokolenia Francuzów już nie będzie, to znaczy będzie, ale złożone z Arabów i Murzynów, i słusznie robicie wszystko, żeby przejeść, przehulać i przepuścić wszystkie swoje narodowe zasoby co do grosza, a im zostawić tylko długi i ruiny. Do końca życia nie zapomnę tych min, z których powoli spływały uśmiechy, ustępując miejsca najpierw zastanowieniu, czy to może bariera językowa albo jakiś nieudany żart, a potem złości. Szczerze mówiąc - tak sobie tylko prowokowałem. Dopiero dziś widzę, że trafiłem swym szyderstwem w sedno. Tak, kluczem do tego, że Europie się przestało chcieć, jest jej starość i bezdzietność. Nie chce im się starać - bo dla kogo?
Mało kto jest w stanie otwarcie powiedzieć samemu sobie, nie mówiąc już o rozmowach w gronie znajomych, a co dopiero publicznych, że sprawy idą w złą stronę, mało kto jest zdolny zakwestionować, nawet na własny użytek, dogmaty politycznej poprawności, przeciwstawić osaczającej zewsząd propagandzie i jej autorytetom swoje zdecydowane, uświadomione "nie". Dokładnie tak samo było z socjalizmem. Świadomego buntu nie ma, ale rodzi się podświadomy, pozakorowy odruch, za moich młodych lat zwany "tumiwisizmem". Można go nazwać najniższą formą oporu. A niech się walą, jak są tacy mądrzy, to... co mnie to wszystko. "Nam znośnie, nam znośnie", jak to śpiewał Kaczmarski w balladzie o Władymirze Wysockim, a z całą resztą niech mnie całują w de.
Odwiedzajcie Europę, póki jest co odwiedzać, bo nic nie wskazuje, żeby miała jeszcze wypięknieć, żeby jej mieszkańcom się zachciało i nabrali energii. Mogę się oczywiście mylić. Ale nie sądzę.